Po co komu Wall Street?
Mike Mayo to weteran Wall Street. Pracował dla sześciu banków mieszczących się przy słynnej nowojorskiej ulicy. Po katastrofie, jaka spadła na finansowe centrum świata, znalazł schronienie w małym przedsiębiorstwie maklerskim, a od niedawna nęka też swoich kolegów pytaniem: "Który element struktury Goldman Sachs przynosi państwu korzyści?".
Przeciętny zapytany skłoni się ku odpowiedzi, że żaden. Niemniej pytanie to przypomina nam, że - przynajmniej w teorii - to Wall Street służy społeczeństwu, a nie odwrotnie. W przeciwieństwie do kasyn Harrah's, Trump Casino i innych podmiotów gospodarczych tego rodzaju, Wall Street jest wspierana i regulowana - aczkolwiek z wyraźną powściągliwością - po to, by mogła spełniać swoją ważną funkcję.
Z racji tego, że część ludzi ma oszczędności, a inni potrzebują kapitału, niezbędna jest siła scalająca, która łączy te dwa aspekty rynku pieniądza. Niegdyś monarchowie opodatkowywali swoich poddanych i nadawali przywileje cechom. Wall Street sprywatyzowała te funkcje, gromadząc oszczędności jednostek poprzez sprzedaż akcji i obligacji. W ten sposób przemysł zyskał dostęp do kapitału; ponadto rynkom publicznym udało się urzeczywistnić cud równoważności. Notowania akcji na giełdach skutecznie określały - i to co do pensa - wartość udziału w General Motors w przeliczeniu na wynagrodzenie godzinowe.
Jako że Wall Street znalazła się na skrzyżowaniu rynku kapitałowego i rynku oszczędności - albo raczej tam, gdzie spotykały się interesy wtajemniczonych i przedstawicieli Main Street (klasy pracującej i drobnych przedsiębiorców - przyp. tłum.) - potencjalnych zarzewi konfliktu nie brakowało.
Żadna inna korporacja nie oparła się pokusom z taką mocą jak bank Goldman Sachs, który od momentu powstania w 1896 roku aż po czasy najnowsze reprezentował (notując tylko okazjonalne potknięcia) to, co najlepsze w amerykańskim systemie finansowym. Jego ideą było służenie klientowi, a pracujący dla niego bankierzy byli filarami społeczeństwa bardziej obeznanymi z literaturą niż z meandrami zabezpieczeń hipotecznych.
Priorytety Wall Street zaczęły się zmieniać w latach 90. XX wieku, gdy finansiści zaczęli wymyślać nowe rodzaje zabezpieczeń - im bardziej niezrozumiałe (tak się przynajmniej wydawało), tym lepsze. Instrumenty te zasadniczo nie opierały się na sprzedaży obligacji, tak, by kolejny koncern pokroju DuPont mógł budować nowe fabryki.
Były one sposobami reorganizacji - nowymi permutacjami, nowymi metodami regulacji ryzyka - już uruchomionych przepływów środków płatniczych. Do najsłynniejszych zaliczyć należy handel skomplikowanymi derywatami, które wykazywały jedynie odległe powiązania z produktami bazowymi. Mimo masowego obrotu hipotecznymi listami zastawnymi, odsetek nabywców nieruchomości, którzy stali się ich faktycznymi właścicielami, wzrósł tylko nieznacznie.
Dla Wall Street wyniknęły z tego daleko bardziej bezpośrednie korzyści. Istotą tych, jak i wielu innych, nowych instrumentów finansowych było naliczenie solidnej opłaty, a następnie agresywna sprzedaż derywatu. Nikt nie dysponował lepszymi warunkami do obrotu tego typu papierami niż ich twórcy z Wall Street.
Jeśli dla społeczeństwa obrót papierami wartościowymi był grą, w której jedna strona przegrywa a druga wygrywa, to dla Wall Street był on kopalnią złota. Zwiększony nacisk na tego typu transakcje w subtelny sposób wpłynął na zmianę kultury instytucji finansowych, zwłaszcza Goldman Sachs.
W 1999 roku bank zadebiutował na giełdzie, rozmieniając na drobne swój ugruntowany etos. Jego maklerzy, dotąd powstrzymywani przez bankierów, zaczęli głośno domagać się większych udziałów w kapitale firmy.
W 2006 roku, kiedy dowodzenie przejął Llloyd Blankfein (niegdyś z powodzeniem działający w sektorze handlu kruszcami), zamach stanu był już dokonany. W pełni jasne stało się to jednak dopiero w tym roku, gdy powołana przez Kongres komisja śledcza ds. kryzysu skłoniła szefa Goldman Sachs do tego, by otworzył przed nią swoją duszę.
Zapytany o papiery wartościowe zabezpieczane wierzytelnościami hipotecznymi, które Goldman Sachs sprzedawał swoim klientom, i których wartością spekulował, Blankfein wyraził żal z powodu tego, co nazwał "niewłaściwym postępowaniem". Dodał jednak: - Nasza rynkotwórcza funkcja stawia nas w pozycji szefów. Reprezentujemy drugą stronę działań klientów.
Następnie wyznał, że gdy Goldman Sachs sprzedaje walory, których wartość później rośnie (czyli takie, na których zarabia nabywca), "żałuje, że je sprzedał". To by było na tyle, jeśli chodzi o stawianie klienta na pierwszym miejscu.
Dla większości instytucji działających na Wall Street gromadzenie kapitału jest teraz działalnością uboczną. W Goldman Sachs transakcje i inwestycje, mające na względzie korzyść firmy, wygenerowały 76 procent ubiegłorocznego dochodu. Bankowość inwestycyjna, która ma pozyskiwać kapitał dla podmiotów gospodarczych, wygenerowała marnych 11 procent. Gdyby nie to, mógłby to być równie dobrze fundusz hedgingowy.
Maklerzy do znudzenia powtarzają, że transakcje akcjami są niezbędne, ponieważ bez nich udziałowcy zostaliby pozbawieni pola manewru, w związku z czym inwestorzy baliby się powierzać swój kapitał bankom. Do pewnego stopnia jest to prawdą. Dlatego też, na umiarkowaną skalę, transakcje kupna i sprzedaży zawierane przez maklerów z resztą społeczeństwa pobudzają zaufanie.
Jednak wartość tak pojmowanej "płynności" została mocno przeceniona. Przekonanie, że wciąż powiększająca się liczba transakcji pozytywnie wpływa na rynki jest jednym z wielkich mitów Wall Street. Ludzie sądzą, że płynność stabilizuje rynki, ale kryzys 2008 roku świadczy o czymś zupełnie przeciwnym. W dobie kryzysu płynność zanika.
Współczesne rynki są o wiele bardziej narażone na negatywny wpływ zbyt dużej liczby transakcji. Przykładem może być handel ropą i przyprawiające o zawrót głowy wahania cen tego surowca. Podczas gdy działania spekulantów i podejmujących decyzje na podstawie dziennych wahań rynkowych momentum traders umniejszają znaczenie inwestorów długoterminowych, ceny wirują, oddalając się od wartości bazowych. W takiej sytuacji gromadzenie kapitału staje się - parafrazując Johna Maynarda Keynesa - produktem ubocznym kasyna.
W tę metaforę kasyna wpisuje się przypadek CDS-ów, które pogrążyły między innymi AIG i budżet Grecji. Instrumenty te stanowią zabezpieczenie dla inwestorów na wypadek niewypłacalności kontrahenta (firmy lub państwa). Gdy wystawiającym CDS-y zaczyna brakować środków na wywiązanie się z kontraktów, rynki ogarnia zamęt. To właśnie przytrafiło się bankom w 2008 roku.
Społeczna użyteczność CDS-ów opiera się rzekomo na aspekcie zabezpieczenia (Obawiasz się, że nie odzyskasz pieniędzy zainwestowanych w papiery wartościowe? Kup CDS-a, który pokryje twoje straty na wypadek takiej ewentualności.). Jednak większość inwestorów nie posiada ubezpieczanych walorów i nie ma czego "ubezpieczać". Spekulują po prostu na możliwości katastrofy.
CDS-y są wykorzystywane przez banki jako forma asekuracji ryzykownych kredytów, ale rezultat takiego działania jest problematyczny. Niebezpieczeństwo płynące z nadmiernej liczby transakcji polega na tym, że wywołuje ona złudne poczucie możliwości wycofania się z gry w każdej chwili. Inwestorzy czują w związku z tym mniejszą potrzebę kontrolowania swoich aktywów, podobnie zresztą jak banki. Jeżeli każdą pożyczkę można sprzedać, po co martwić się ryzykiem?
Dzięki CDS-om banki udzielają więcej "podejrzanych" kredytów, co ostatecznie stanowi zagrożenie dla społeczeństwa. W kasynie ucierpieć mogą jedynie hazardziści. Działania Wall Street są bardziej niebezpieczne. W następstwie załamania się rynku finansowego, amerykańska gospodarka straciła 8 milionów miejsc pracy.
Powstaje pytanie, czy mniejsze zamiłowanie Wall Street do "gier losowych" zmieniłoby cokolwiek. W 1970 roku James Tobin, późniejszy noblista, zaproponował wprowadzenie podatku na transakcje spekulacyjne, "by w szprychy rynków walutowych dostało się nieco piasku". Tobin obawiał się, że nadmierna liczba transakcji może prowadzić do destabilizacji walut.
Niedawno pomysł ustanowienia "podatku transakcyjnego" powrócił. Popierają go europejscy przywódcy, między innymi brytyjski premier Gordon Brown. Sekretarz skarbu USA, Timothy Geithner, jest przeciwny.
Marzenie o rynku bez tarć tkwi w nas tak głęboko, że zgubiliśmy z oczu ryzyko, jakie pojawia się wraz ze wzrostem prędkości. Może nadszedł już czas, by wyhamować rynki.
Roger Lowenstein
Tłum. Katarzyna Kasińska