Polacy i prawo do pracy - za ile?

Wznowiono przez Polskie Towarzystwo Ekonomiczne "Czwartki u ekonomistów" okazały się strzałem w dziesiątkę. Potwierdził to kolejny, czwarty czwartek nt. Polacy i prawo do pracy.

Na spotkanie, który odbyło się w oddziale łódzkim PTE, przyszli naukowcy, samorządowcy i przedsiębiorcy, bankowcy i studenci. Gdy "Czwartki" odbywały się jeszcze w starym systemie, w dyskusji proponowano bardzo obrazoburcze - jak na owe czasy - projekty... w gospodarce - przypomniała prof. Elżbieta Mączyńska, prezes Zarządu Krajowego PTE. - Jako studentka stałam na schodach, bo w sali PTE przy Nowym Świecie w Warszawie nigdy nie było miejsca. Ideą "czwartków" - podkreślił prowadzący obrady red. Karol Szwarc nie jest występowanie przeciwko komuś, ale występowanie przeciw czemuś lub za czymś, pokazywanie szerokiego pasma rozwiązań. Jest to szczególnie ważne w odniesieniu do rynku pracy.

Reklama

Pułapka bezrobocia

Z wielu problemów poruszanych w panelu i dyskusji warto, jak sądzę zwrócić uwagę na trzy kwestie, przedstawione w sposób niezwykle inspirujący. Pierwsza dotyczy nierówności na polskim rynku pracy. Z jednej strony: najwyższy wskaźnik bezrobocia w UE i największy w Unii przyrost osób wchodzących w wiek produkcyjny, z drugiej - kłopoty przedsiębiorców ze znalezieniem ludzi do pracy i narastające przekonanie o potrzebie zalegalizowania imigracji ze Wschodu. Brakuje kadr inżynieryjno-technicznych, ale także pracowników nisko wykwalifikowanych i bez kwalifikacji - mówiła podczas panelu prof. Elżbieta Kryńska (Uniwersytet Łódzki) powołując się na własne badania. Klasyczny przykład nierównowagi, czy niedopasowań na rynku pracy: w Łodzi i regionie łódzkim jest najwięcej bezrobotnych szwaczek i najwięcej wolnych miejsc pracy dla szwaczek.

- Nie ma bezrobocia w Łodzi, a w kraju jest ono o wiele niższe niż prezentujemy w oficjalnych statystykach - przekonywał Wiktor Pyrkosz, prezes zarządu Zakładów Tekstylno-Konfekcyjnych Teofilów, jedynego spośród ponad 50 dużych zakładów w Łodzi produkujących dzianiny i tkaniny, który przetrwał (od początku transformacji) z tym samym szefem.

Współczułem kolegom, napłakałem się razem z nimi, ale myślałem, to ja teraz barwiarzy, drukarzy, wykończalników będę miał "potąd". Nie pojawili się, więc szukałem dalej. Następne zakłady padały, a pracowników nie ma do chwili obecnej, mimo, że w Teofilowie zarabia się znacznie więcej niż w innych tekstylnych firmach.

Prezes Pyrkosz szukał, ale nie znalazł pracowników także wśród wcześniejszych emerytów.

- Nasi rodacy myślą i po prostu wybierają najlepszą ścieżkę: lepiej być na świadczeniu i pracować na czarno lub na szaro. Sami stworzyliśmy takie przepisy.

Układ bodźców jest tak skonstruowany - mówią ekonomiści, że bezpieczniej i mniej ryzykownie jest nie podejmować legalnej pracy, zniechęca do tego system transferów socjalnych. Jedyny sukces prezesa to 250 ofert na stanowisko jego własnej asystentki. Ogłoszenia na stanowiska menedżerskie, mistrzów i robotników pozostają bez echa.

Prof. Kryńska tłumaczy to tzw. pułapką bezrobocia czyli właśnie systemem transferów. - Jeżeli jako bezrobotna podejmuję pracę to uzyskuję wynagrodzenie, ale tracę zasiłek plus inne korzyści z tego tytułu. W Polsce szacuje się to na 83 proc., w UE niewiele mniej - na 77,5 proc. (Rzec można, że jest to bolączka socjalnej Europy).

Jej zdaniem trzy podstawowe elementy determinują nierównowagę na rynku: braki systemu edukacji (mimo boomu edukacyjnego poziom wykształcenia naszego społeczeństwa jest wciąż niższy niż w krajach wysoko rozwiniętych), wysokie, pozapłacowe koszty pracy i bariery w rozwoju przedsiębiorczości. Wbrew głoszonym w niektórych gremiach opiniom tworzenia miejsc pracy nie blokuje "przeregulowanie" rynku pracy, a właśnie bariery przedsiębiorczości.

Niedostatki edukacyjne prof. Anna Fornalczyk, nauczyciel akademicki a zarazem przedsiębiorca (firma Comper w Łodzi) widzi na co dzień. - Przychodzą do mnie absolwenci różwnych szkół wyższych, łódzkich i nie tylko, i szukają pracy. I to są ludzie kompletnie pozbawieni potrzebnych firmie umiejętności. Niedostosowanie podaży i popytu na pracę zaczyna się już w podstawówce. Wycofanie matematyki z matury spowodowało, że uczelnie techniczne nie mają kandydatów, ale wprowadzenie jej bez zmiany sposobu nauczania nie jest możliwe - dzieci i młodzież meldują: matematyka jest za trudna, nie rozumiemy. Jest więc - zdaniem pani profesor - jakiś błąd w programach, ale - jak to ujęła - nasze Ministerstwo Edukacji zajmuje się czym innym, teorią Darwina i wykreśleniem Gombrowicza z lektur.

Dzieci ubogie - bez większych szans

Mimo spektakularnych przykładów na brak bezrobocia, bezrobocie wynikające właśnie z różnego typu niedopasowań podaży i popytu na pracę, istnieje i pozostaje najsilniejszym z czynników społeczno-ekonomicznych prowadzących do ubóstwa i wykluczenia. Najniższy w Polsce wśród krajów UE poziom zatrudnienia i wysokie bezrobocie komentuje się głównie w kategoriach ekonomicznych. Słusznie, nie sposób jednak nie zgodzić się z dr. Ireną Wóycicką (IBnGR), która proponowała, by spojrzeć na problem również w kategoriach polityki społecznej. Choćby z tej racji, że bezrobocie uderza bardzo silnie zwłaszcza w młode rodziny, dzieci i młodzież. - Kolejną specyfiką czy skutkiem polskiego bezrobocia jest na tle Unii bardzo wysoka stopa ryzyka ubóstwa wśród dzieci, nawet alarmująca na tle innych krajów - mówiła. Wysokie bezrobocie ma bardzo poważne konsekwencje, ponieważ dotyka niejako następnego pokolenia, staje się dziedziczne, a ubóstwo materialne zagraża przyszłości. Jednocześnie, według oceny dr. Wóycickiej, w zasadzie brak jest w Polsce takich czynników, które by to zmieniały, wyrównywały szanse dzieci od momentu ich startu. System szkolnictwa nie daje w tym sensie dobrych wyników.

- Wyciągnięcie dzieci i młodzieży z tych sfer ubóstwa i wykluczenia powinno być najważniejszym zadaniem polityki społecznej - twierdzili zgodnie paneliści i dyskutanci.

I tu dochodzimy do drugiej ważnej kwestii. - Dyskusja wykazała, że racjonalizację rynku pracy warunkuje edukacja i kreatywność, przedsiębiorczość i innowacyjność - powiedziała w podsumowaniu prof. Mączyńska. Nie wyklucza to polityki rynku pracy prowadzonej przez instytucje państwowe. Taka była, ogólnie rzecz biorąc, odpowiedź na pytanie red. Szwarca: czy wzrost zatrudnienia i spadek stopy bezrobocia (do 6-7 proc. w 2020 r. będzie tylko funkcją edukacji i przedsięborczości czy także dotacji, preferencji i ulg?

Kluczowym problemem jest to, aby Polska, zwłaszcza w okresie wysokich przyrostów zasobów siły roboczej, utrzymywała wysokie tempo wzrostu gospodarczego. Tym bardziej, że transformacja w Polsce jeszcze się nie skończyła, i - jak podkreślił trzeci uczestnik panelu (poza prof. Kryńską i dr Wóycicką) prof. Wacław Jarmołowicz, AE w Poznaniu) znaczna część bezrobocia ma charakter transformacyjny, strukturalny, wyznaczony przekształceniami ustrojowymi.

Na pytanie prowadzącego: kiedy i czy w ogóle skończy się problem narastania bezrobocia wynikającego z transformacji, prof. Jarmołowicz odpowiedział: - Jak się zbliżymy do struktur gospodarek w krajach rozwiniętych. Jego zdaniem, wejście do Unii stworzyło niepowtarzalną szansę. W strukturze naszej gospodarki ogromnie dużo się zmienia i to nie dzięki rządowi, a głównie dzięki przedsiębiorcom i pracodawcom. Potrzebny jest jednak pewien, większy niż obecnie, wysiłek ze strony państwa, w sensie popierania niezbędnego kierunku przekształceń, przyspieszenia zmian instytucjonalnych, które usuwają część bezrobocia określanego właśnie tym mianem. Tym bardziej, że stoimy w obliczu niepokojącego zjawiska: bezzatrudnieniowego wzrostu gospodarczego. Mimo przyzwoitego tempa wzrostu (4-5 proc.) bezrobocie - według oceny profesora - nie maleje i rosłaby, gdyby nie emigracja zarobkowa.

Słusznie, jak sądzę dr. Wóycicka zauważyła, że w Polsce i na świecie nie brak pomysłów, jak sobie radzić z niskim zatrudnieniem i wysokim bezrobociem. - Problem leży raczej w polityce czy też niemożnościach politycznych, niż niemożnościach intelektualnych.

Windować płace, czy nie?

Można np. obniżyć największe właśnie w Polsce wydatki na tzw. wczesne wychodzenie z rynku pracy (wcześniejsze emerytury, świadczenia przedemerytalne, zasiłki dla pewnych grup wiekowych, renty inwalidzkie). Wynoszą one 3,6 proc. PKB. Gdyby zredukować tę wielkość do ok. 1,5 proc. PKB - jak w innych krajach Unii - koszty pracy na skutek zmniejszenia składki na ZUS zmniejszyłyby się przeciętnie o 100 zł na głowę płacącego - obliczyła dr Wóycicka. Zmniejszyłby się tym samym tzw. klin podatkowy, którego wielkość w dużym stopniu zależy od tychże składek.

Właśnie "klinem" i wysokimi kosztami płacy tłumaczą często pracodawcy niskie płace. I tu wyłania się trzecia ważna kwestia poruszona w łódzkiej, "czwartkowej" debacie: co czynić, aby realne zarobki w Polsce zbliżały się do unijnych? Windować płace czy trzymać "w cuglach"?

Niektórzy przekonywali, że trzeba raczej przygotować się do zalegalizowania imigracji ze Wschodu, importowania pracowników z zagranicy (red. Grzegorz Cydejko, Klub Dziennikarzy Biznesowych DP, współinicjator "czwartków").

Inni kładli nacisk właśnie na obniżanie kosztów pracy i wydatków publicznych (Robert Woreta, dyr. oddziału okręgowego NBP. Przeciwnikiem windowania płac był Marek Gajowniczek z firmy Telcom: - Nie powinniśmy nic robić, bo przestanie się opłacać cokolwiek produkować w Polsce. Naszej firmie nie opłaca się zatrudniać tu Ukraińców, my idziemy na Ukrainę, robić biznes tam, na miejscu. Jego zdaniem, jeżeli zrównamy nasze płace z płacami w Niemczech, Szwecji czy Irlandii to po prostu nie będziemy mieli pracy wcale. Potrzebujemy jeszcze przez jakiś okres czasu niskich płac, nie powinniśmy zbytnio się spieszyć z ich podnoszeniem.

W opinii większości dyskutantów dalsza migracja jest nieunikniona, trzeba więc zastąpić tych, którzy wyjeżdżają. W przeciwnym razie atrakcyjność inwestowania w Polsce, z punktu widzenia taniości siły roboczej, będzie malała, bo nie będzie komu pracować (Mieczysław Michalski, prezes zarządu spółki "Poltex").

Już obecnie w całej Polsce ok. 20 proc. firm zgłasza zapotrzebowanie na siłę roboczą, w tym 40 proc. firm budowlanych, 20 proc. odzieżowych i 19 z innych branż przemysłu przetwórczego. W tej sytuacji, jak poinformował prof. Stanisław Rudolf, wiceprezes PTE i gospodarz łódzkiego spotkania, Bank Światowy sugeruje, abyśmy otworzyli granice. - Niech przyjeżdżają, jak Polacy wrócą to dobrze, jak nie wrócą, to będą inni do pracy. Konsekwencją migracji już jest wzrost płac, w ostatnim roku o 5,3 proc. - Czy to jest dobrze czy źle, to zależy dla kogo - mówił nie bez racji profesor. Obecnie, np. w Łodzi, niskie płace hamują rozwój usług, pracuje w tym dziale 49 proc. zatrudnionych, w Polsce 53 proc., w UE 68 proc. Jego zdaniem, choć koszty pracy rosną i pracodawcy narzekają, wzrasta równocześnie zatrudnienie m.in. właśnie w usługach, a to przyniesie inne, pozytywne efekty.

Na razie jedno jest pewne; łódzki czwartek" już przyniósł sporo materiału do przemyślenia.

Nowe Życie Gospodarcze
Dowiedz się więcej na temat: edukacja | bezrobocie | czwartek | Polskie | zarobki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »