Powrót do drachmy jedynym ratunkiem dla Grecji
Europejscy politycy nie są w stanie osiągnąć kompromisu w sprawie rozwiązania greckiego kryzysu zadłużeniowego. Na razie premier śródziemnomorskiego kraju Alexis Cipras zapowiada na 5 lipca referendum dotyczące przyjęcia warunków dyktowanych przez Komisję Europejską i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Wciąż niewielu ekspertów ma odwagę stwierdzić, że najlepszym rozwiązaniem dla Grecji, a w dalszej perspektywie czasowej dla całego kontynentu - jest przywrócenie pod Akropolem narodowej waluty.
Wydaje się naturalne, że dłużnik szuka wszelkich możliwych pretekstów, aby nie regulować wymaganych od niego należności. Grecy mają jednak powody, aby nie czuć się winnymi dręczących ich problemów. Zaczęły się one od opartego na wyłącznie politycznych przesłankach wejścia do strefy euro.
Hellada nie spełniała odpowiednich kryteriów ekonomicznych. W 2010 r. "Der Spiegel" ujawnił, że bankowy potentat Goldman Sachs pomagał jej maskować deficyt budżetowy, przekazując swapy walutowe. Grecja nie była także w stanie udźwignąć partycypacji w kosztach projektów realizowanych w ramach wykorzystywania funduszy unijnych.
Negatywnym skutkiem wprowadzenia wspólnej waluty był również spadek konkurencyjności tamtejszego eksportu. Miejscowi producenci nie byli w stanie konkurować z produktami sprowadzanymi przede wszystkim z Niemiec. Przez wiele dziesięcioleci grecka polityka służyła głównie interesom drobnej grupy biznesowych oligarchów, którzy utrzymywali społeczeństwo w ryzach przy pomocy otrzymywanych za darmo od rządu licencji na prowadzenie kanałów telewizyjnych i kredytach otrzymywanych na preferencyjnych warunkach z lokalnych banków. Np. w 1993 r. gabinet Konstantinosa Mitsotakisa został w praktyce obalony przez właściciela produkującej sprzęt telekomunikacyjny firmy Intracom Sokratisa Kokkalisa. Obawiał się on, że po zakupieniu państwowego operatora OTE francuscy inwestorzy będą posługiwali się własnym wyposażeniem.
Grecja była także przedmiotem rozgrywek międzynarodowych koncernów zbrojeniowych. W 2010 r. Hellenowie byli największymi w Europie importerami konwencjonalnego uzbrojenia. W 2005 r. władze kraju zdecydowały się zakupić 24 samoloty bojowe F-16, bojąc się skutków podobnej transakcji zawartej przez Turcję. Inne nabytki greckiej armii w ostatnich latach to sześć okrętów podwodnych niemieckiej produkcji, sześć fregat i 15 francuskich śmigłowców poszukiwawczych.
W 2010 r. w związku z wizytą tureckiego prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana wicepremier Theodoros Pangalos otwarcie oświadczył, że jego kraj powinien wstydzić się kupowania niepotrzebnej broni. Co ciekawe, w podobnym tonie w tym czasie o militarnych realiach okolic Bosforu wypowiadał się... turecki główny negocjator akcesji do Unii Europejskiej. W proteście przeciw kupnu okrętów podwodnych do dymisji podał się dowódca greckiej floty Stelios Fenekos. Trudno nie dostrzec analogii między zabiegami o przekonanie południowców do kupna przestarzałych modeli sprzętu wojskowego do ostatnich przetargów w tej sferze w Polsce. W Grecji nie obyło się zresztą bez śledztw dotyczących korupcyjnych wątków tych spraw.
Odrzucenie amerykańsko-brukselskiej kurateli nie byłoby czymś nowym w europejskim krajobrazie. Na początku 2010 r. demonstracje Islandczyków doprowadziły do zawetowania przez prezydenta Olafura Grimssona ustawy zmuszającej podatników do spłat długów zaciągniętych przez klientów w prywatnych brytyjskich i holenderskich bankach. W zarządzonym w tej kwestii referendum 93 proc. mieszkańców północnej wyspy nie poparło regulacji tych zobowiązań. Lokalny wymiar sprawiedliwości wszczął śledztwo przeciw winnym oszustw, a zgromadzenie narodowe podjęło się opracowania nowej konstytucji.
Islandczykom opłaciła się odwaga. Deficyt budżetowy republiki spadł z 13,5 do 2 proc. PKB, zredukowano bezrobocie do poziomu 5 proc., państwo zanotowało także kilkuprocentowy wzrost gospodarczy. Trzeba jednak pamiętać o różnicach w położeniu obydwu dłużników. Rejkiawik miał większe pole manewru nie należąc do Unii Europejskiej, przez cały ten czas posiadał własną koronę, wreszcie mimo prób upolitycznienia zagadnienia przez Wielką Brytanię, musiał jedynie rozwiązać problem finansowych zaległości osób prywatnych. Z drugiej strony, obecny rząd Grecji tworzą ludzie, których nie trzeba już przekonywać do wsłuchiwania się w głos ludu, jak było z przeżywającymi powolną metamorfozę islandzkimi politykami.
Już trzy lata temu niektórzy specjaliści doradzali władzom w Atenach powrót do narodowej waluty. W 2012 r. prezes londyńskiej grupy analitycznej Capital Economics Roger Bootle zdobył Ekonomiczną Nagrodę Wolfsona jako autor najbardziej racjonalnego planu wyjścia ze strefy euro dla należącego do niej państwa. Brytyjski ekspert narzeka, że uczestnicy debat o kryzysie w ogóle nie interesują się szukaniem sposobów ożywienia koniunktury gospodarczej w Grecji. Mogłaby doprowadzić do tego jednorazowa dewaluacja pieniądza. Bootle oblicza, że przy jednoczesnym wprowadzeniu reform fiskalnych osłabienie kursu przywróconej drachmy o 30 proc. mogłoby przełożyć się na nawet 20-procentowy wzrost PKB. Największym beneficjentem zmiany byłyby turystyka i usługi. Również inny pretendent do Nagrody Wolfsona Neil Record z Record Currency Management wierzy, że walutowa samodzielność kosztowałaby Grecję duże trudności do końca 2015 r., jednak z każdym kolejnym rokiem kraj notowałby wzrost PKB przy stałej pięcioprocentowej inflacji. Nawet sceptyczny wobec takich pomysłów (a jednocześnie wobec idei euro jako takiej) noblista Paul Krugman przyznał na łamach "The New York Times", że śródziemnomorska gospodarka z drachmą byłaby bardziej konkurencyjna. Jednocześnie Krzysztof Rak z Ośrodka Analiz Strategicznych podkreśla, że zmiana waluty będzie dla Greków korzystna jedynie, jeżeli ich dług zostanie przeliczony na własny pieniądz, ponieważ dewaluacja spowodowałaby jego automatyczne zmniejszenie.
Mimo poparcia dla idei Grexitu Rak nie wierzy w jej realizację, zwracając uwagę na podkreślaną na każdym kroku przez ministra finansów Yanisa Varoufakisa determinację do pozostania w strefie euro. Dlatego jego zdaniem nie mają sensu rozważania na temat dalszej ewentualnej erozji tego projektu politycznego. - Są pomysły, aby Niemcy powróciły do marki, a inne państwa zostały w strefie euro. Tylko że wtedy doszłoby do aprecjacji marki względem euro i Niemcy zaczęliby mieć kłopoty z eksportem. Skoro Grecy nie zmienią waluty, nie ma sensu mówić o takich ruchach kolejnych państw. Tym bardziej, że największe kraje unijne będą długo jeszcze przeciw redukcji eurozony - twierdzi.
Nie ulega wątpliwości, że parcie do objęcia jak największej liczby krajów zasięgiem użycia kontynentalnej waluty pozbawiło władze Unii jednego z podstawowych instrumentów porównywania siły poszczególnych gospodarek. Opisane powyżej machinacje z omijaniem warunków akcesji mogą z łatwością pojawić się w przyszłości. Południe Europy ze swoimi finansowymi problemami pozostanie jeszcze przez wiele lat tykającą bombą. Niestety, na razie nad pragmatyzmem dominuje retoryka wzbudzania litości i... generowania kolejnych długów. Oby Grecy potrafili się jeszcze zdobyć na odwagę i postawić swoje potrzeby na pierwszym miejscu!
Kordian Kuczma
Autor jest doktorem nauk politycznych PAN
Grecja nie ma szansy na wyjście z kryzysu? Wypowiedz się!
Czytaj raport specjalny serwisu Biznes INTERIA.PL "Grecja tonie"