Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa
Nawet 70-97 proc. dochodów chłopów w I Rzeczypospolitej było im odbierane. Szlachta podatków nie płaciła wcale. Opisuje to Kamil Janicki w książce Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa. Autor powołuje się na prof. Edwarda Trzyma, który szacował, że dwór zgarniał 30-50 proc. chłopskich dochodów, a kolejne 20 proc. Kościół i państwo. Marian Kniat w pierwszej połowie XX w. oceniał, że w sumie te obciążenia sięgały nawet 97 proc.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
Bycie chłopem pańszczyźnianym nie zwalniało od płacenia czynszów. Jak podaje autor, w drugiej połowie XVI w. chłop pełnorolny płacił panu najczęściej 48 groszy rocznie, co w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze daje 500-750 zł. Ale nie była to jedyna opłata. Na przykład w dobrach prywatnych często pobierano tzw. budowne (opłata za prawo do budowy chaty lub obory), kolejne (za warzenie piwa), czy wiecne (za to, że we wsi odbywają się sądy). Niezapłacenie w terminie było zagrożone surowymi sankcjami.
Ekonomista i zamożny właściciel ziemski Anzelm Gostomski (1508-1588), autor publikacji Gospodarstwo - najpopularniejszej na przełomie XVI w. i XVII w. w Polsce książki o prowadzeniu gospodarstwa rolnego (jedną z rad w niej zawartych było to, że podstawą dobrej gospodarki folwarcznej jest "pańszczyzna i szubienica") zalecał, by chłopu, który nie zapłacił w terminie dać dodatkowy dzień na zdobycie środków, a następnie dołożyć mu odsetki karne w wysokości 100 proc. czynszu.
Ponieważ rolnikom często brakowało gotówki, gros danin pobierano jednak w naturze. Najważniejsza była danina w zbożu zwana "sep" albo "osep". Wynikała ona z tradycji. Jeszcze w średniowieczu chłopi przekazywali część plonów panu, m.in. po to, by zwierzętom we dworze nie zabrakło paszy. W drugiej połowie XVI w. pełnorolny chłop musiał przekazać około sześciu korców owsa.
Korzec to był pojemnik (zwykle duży garnek), którym odmierzano zboże we wsi i nie był on wystandaryzowany. Najczęściej miał między 40 a 70 litrów pojemności. Przykładowo w Małopolsce przeciętny kmieć w XVI w. musiał oddać 280 kg zboża, czyli 4,5 proc. tego, co zebrał (6 proc. jeżeli wziąć pod uwagę, że część zboża musiał odłożyć na kolejny wysiew). Gdy sytuacja gospodarcza się pogarszała, jak choćby w XVII w., wielu dziedziców podnosiło wymagania. W starostwie łukowskim na Lubelszczyźnie od 1629 r. do 1653 r. daniny w zbożu wzrosły o 100 proc.
Właścicieli ziemskich nic nie ograniczało w żądaniu oddawania sobie "działki" od wszystkiego, co chłopi mieli. Panowie pobierali część chmielu, lnu, konopi, skórek zwierzęcych, gontów a nawet zwierząt. Przybyszy z zachodniej Europy szokowało postępowanie dziedziców w Rzeczpospolitej. Francuski inżynier Guillaume Le Vasseur de Beauplan (1600-1675), który opracował jedną z pierwszych szczegółowych map południowo-wschodniej Polski, notował: "Oddają do dworu dziesięcinę z wieprzów, baranów, miodu, wszystkich owoców, co trzeci rok dają co trzeciego woła".
Nawet jak chłop poszedł do lasu po maliny czy grzyby, to i tak panu należała się część z tego, co zebrał. Problem z ustaleniem dokładnego obciążenia kmieci wynika nie tylko z tego, że nikt wówczas statystyk nie prowadził, ale także dlatego, że wiele danin była zakamuflowana jako dobrowolne transakcje.
Autor powołuje się na księdza Fabiana Birkowskiego (1566-1636), który opisywał częstą wówczas sytuację. Do dworu przyjeżdżają goście i chłopi otrzymują "propozycje nie do odrzucenia", by dostarczyć po "tłustym kapłonie" (wykastrowany i utuczony kogut), za co dwór zapłaci po 1 gr, choć rynkowa cena była kilkukrotnie wyższa.
Ale oczywiście największym obciążeniem chłopów była tytułowa pańszczyzna, czyli przymusowa, darmowa praca na ziemi pana. Kiedy ją wprowadzano, była niska i nie stanowiła istotnego obciążenia: 1-2 dni w tygodniu liczone od rodziny - więc ojciec mógł do odrobienia pańszczyzny wysłać na przykład syna.
Obciążenia były podnoszone, ale bardzo powoli, nie częściej niż raz na pokolenie. Po kilku generacjach nikt już nie pamiętał, ile dni odpracowywano wcześniej. Do połowy XVII w. w wielu wsiach darmowa praca to było pięć dni tygodniowo, czyli 260 rocznie. Paradoksalnie kmiecie na początku woleli daninę w formie pracy, niż oddawanie monet, z którymi zawsze było krucho. Z czasem doprowadziło to do tego, że musieli sami zatrudniać pracowników, bo nie miał kto obrabiać ich pola.
Janicki podaje, że od końca XVI w. każdy, kto miał przynajmniej pół łana ziemi (łan to ok. 20 ha) miał parobków. W 1590 r. ponad połowa kmieci w Rzeczpospolitej miała czeladź i było to zjawisko niespotykane wówczas w Europie.
Choć panowie bezlitośnie ściągali swoje daniny od chłopów oraz pobierali od nich podatki w imieniu państwa, to sami żadnych podatków płacić nie zamierzali.
Grunty folwarczne nie były nimi obciążone, bo aż do samych rozbiorów szlachta nie zgodziła się ich płacić. "Szlachta w strojach, w bankietach, chce się równać z największymi panami, podczas gdy w podatkach zniszczał ich poddany"- komentował to satyryk i moralista Wacław Potocki (1622-1696) w książce "Moralia" z 1688 r. Najsmutniejsze jest jednak, że chłopi nie mieli żadnego wsparcia ze strony władzy centralnej. Już w 1546 r. król Zygmunt Stary stwierdził: "Nie jest zamiarem naszym wtrącać się między poddanych naszych a ich kmieci".
Jeżeli komuś wydaje się, że kwestia wymuszania darmowej pracy na obywatelach Rzeczpospolitej to zamierzchła przeszłość, to Janicki przytacza, że w latach 1928-1936, a więc w II RP, chłopi wybudowali bez zapłaty 6 tys. km dróg i wykonali prace warte 100 mln ówczesnych złotych, czyli prawie tyle, ile wynosił ówczesny budżet drogowy kraju. Przymus wnikał z tzw. szarwarku, czyli wywodzącego się jeszcze z I RP świadczenia polegającego na obowiązku dbania o drogi, mosty, wały przeciwpowodziowe itp.
Nie trzeba dodawać, że w I RP państwo nie wydawało żadnych pieniędzy na infrastrukturę. Co więcej, polską szlachtę rozbawiał do łez pomysł, by ktoś miał wykładać własne pieniądze na utrzymanie dróg. Kiedy królowa Anna Jagiellonka (1523-1596) zbudowała za własne pieniądze pierwszy most na Wiśle spotkała się z drwinami.
Omówione przeze mnie fragmenty książki Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa to tylko niewielka część interesujących opisów, które można w niej znaleźć. W publikacji przeczytamy także chociażby doskonały rozdział "Cena za człowieka" o tym, jak sprzedawano ludzi w Polsce. Zresztą nie tylko sprzedawano, także wymieniano się nimi, a nawet brano kredyty pod ich zastaw.
Pańszczyzna jest książką, która powinna zainteresować każdego ekonomistę. Nie tylko dlatego, że podaje wiele danych o ekonomii prowadzenia folwarku w I RP, ale także z tego powodu, że autor zadał sobie trud, by kwoty sprzed kilkuset lat przeliczyć na współczesne złote. Dowiemy się na przykład, że w 1631 r. życie kmiecia wyceniano na równowartość dzisiejszych 18 tys. zł, bo tyle wynosiła tzw. główszczyzna, czyli kara za zabicie go.
Pańszczyzna to książka pisana pod tezę tzn. zawiera prawie wyłącznie informacje, które założoną tezę mają uzasadnić. W tym wypadku tą tezą jest to, że życie polskiego chłopa w I RP niewiele różniło się od życia niewolników. To częściowo prawda, ale trzeba pamiętać, że warunki życia chłopów w innych krajach także pozostawiały wiele do życzenia, nie mówiąc już o tym, jak traktowani byli mieszkańcy francuskich czy angielskich kolonii.
Czytając więc niektóre epatujące okrucieństwem opisy traktowania polskich chłopów, warto pamiętać o szerszym kontekście czasów, w jakich te zdarzenia miały miejsce. Mimo tego, nie zapominajmy także, że to właśnie pańszczyzna jest wskazywana jako główna przyczyna zapóźnienia gospodarczego Europy Środkowej i Wschodniej w stosunku do Zachodniej, czego skutki odczuwamy do dzisiaj. Dlatego warto z polskiej historii wyciągać wnioski, zwłaszcza co do tego, jakie mogą być skutki, gdy władza centralna nie stoi na straży wolności i warunków życia najsłabszych obywateli. A książkę, z uwagami, jednak polecam.
Autor: Aleksander Piński
Dziennikarz ekonomiczny, autor recenzji książek i przeglądów najnowszych badań ekonomicznych