Program przedakcesyjny: w pogoni za euro
Rada Ministrów zaakceptowała wczoraj "Przedakcesyjny program gospodarczy - aktualizacja 2003". Zadekretowała szczęśliwość powszechną: będzie dobrze.
To prekursor programów konwergencji (opracowywanych przez kraje unijne spoza strefy euro) oraz programów stabilności (sporządzanych przez państwa strefy euro). To już trzeci program, który zostanie przekazany przez Polskę, sporządzony jako dokument prezentujący kierunki polityki gospodarczej rządu, określający priorytety polityki gospodarczej i reformy niezbędne do członkostwa w Unii Europejskiej.
Elementem spajającym wszystkie te programy, powstające tak w krajach Unii, jak i poza nimi, jest euro - przystosowanie gospodarki do wprowadzenia wspólnej waluty europejskiej, spełnienie ustaleń zawartych w traktacie z Mastricht. Przypomnijmy zatem, że aby kraj mógł wejść do strefy euro, musi spełnić określone warunki:* średnioroczna stopa inflacji nie może przekraczać więcej niż o 1,5 pkt. proc. średniej stopy inflacji w trzech krajach UE, gdzie jest ona najniższa
- kurs walutowy, przez co najmniej dwa lata przed przystąpieniem, może się wahać w przedziale +(-) 15 proc.
- długoterminowa stopa procentowa może być wyższa nie więcej niż o 2 pkt. proc. od średniej w trzech krajach UE o najniższej inflacji
- deficyt sektora finansów publicznych nie może przekraczać 3 proc. PKB
- dług publiczny nie może przekraczać 60 proc. PKB.
Już pierwszy rzut oka na warunki, które musimy spełnić zdaje się świadczyć, że w tej chwili jesteśmy bliżej strefy euro niż nam się wydaje. Tak naprawdę nie spełniamy jedynie dwóch warunków: o stopie procentowej (ale to można nadrobić jedną decyzją) i o deficycie finansów publicznych. Z tym gorzej, ale tego warunku nie spełniają również największe gospodarki krajów Unii, będących już w strefie euro.
Jeżeli jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? - chciałoby się zapytać. Ano przede wszystkim dlatego, że sytuacja jest dynamiczna, a tym przypadku wcale nie oznacza to, że będzie się ona dynamicznie poprawiać - wręcz przeciwnie. Wobec braku, wielokrotnie zapowiadanego, programu redukcji wydatków socjalnych grozi nam stałe i znaczne przekroczenie dopuszczalnej granicy deficytu finansów publicznych, a w konsekwencji (oby nie) niebezpieczne zbliżenie się do górnej granicy długu publicznego. Nie wiadomo również jak te wszystkie zabiegi, a raczej zaniechania, rządu mogą odbić się na poziomie inflacji - proste rezerwy zostały już w pełni wykorzystane. Może się więc okazać, że z każdym rokiem - miast przybliżać się - oddalamy się od euro.
A czy my musimy, w ogóle, wprowadzać u siebie euro? I to jak najszybciej? Otóż nie, nie koniecznie. To nie jest żadna rewolucja, chociaż argumenty za są ogromnie ważkie (ale o tym może innym razem). Musimy natomiast spełnić, najlepiej wszystkie i najlepiej jak najszybciej, warunki traktatu z Mastricht. Bo ich spełnienie oznacza, ni mniej ni więcej, tylko stabilną, bezpieczną, dobrze poukładaną gospodarkę. Taką, jaką zwyczajnie chcielibyśmy mieć.
Nasze dążenie do strefy euro śmiało można porównać do starego szlagieru, który mówił, że wcale nie chodzi o to by złapać króliczka, ale by gonić go.