Propaganda 2.0 - rząd nie ma pomysłu na Śląsk
Rządowy program dla Śląska, ogłoszony z fanfarami przez premier Ewę Kopacz, jest przedwyborczą wydmuszką. Ma ukryć wcześniejsze zaniechania i obecną nieporadność rządu w ratowaniu śląskiego górnictwa, będącego na skraju bankructwa.
W śląskim górnictwie węglowym pracuje 90 tys. osób. Dla porównania w Katowickiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej, istniejącej od 18 lat i mającej być panaceum na uzależnienie Śląska od kopalń - 53 tys. ludzi. Te proporcje jeszcze bardziej przechylą się na korzyść górnictwa, jeśli doda się liczne na Śląsku tzw. firmy okołogórnicze (np. producentów sprzętu dla kopalń), koksownie oraz huty i elektrownie, używające węgla jako głównego źródła energii. Innymi słowy, górnictwo węglowe to wciąż główna branża na Śląsku. Jeśli ona się zawali, ów region czeka destrukcyjne tąpnięcie.
Niestety, nie jesteśmy daleko od ziszczenia takiego katastrofalnego scenariusza. Ponad połowa śląskiego górnictwa węglowego to zatrudniająca 55 tys. osób, państwowa Kompania Węglowa, będąca dziś faktycznym bankrutem (w zeszłym roku przyniosła ponad 300 mln zł strat). Dwie kolejne pod względem wielkości i także kontrolowane przez państwo firmy górnicze na Śląsku, Katowicki Holding Węglowy (KHW) i Jastrzębska Spółka Węglowa (JSW), również są w bardzo trudnej sytuacji. Wynik finansowy KHW za zeszły rok to 460 mln zł straty netto, a JSW - prawie 660 mln zł na minusie. W tym roku obie firmy, podobnie jak Kompania Węglowa, nadal "jadą na stratach". W pierwszym półroczu tego roku Katowicki Holding Węglowy poniósł ponad 100 mln zł strat, a jastrzębska spółka już po pierwszym kwartale była na minusie sięgającym 200 mln zł.
Śląskie górnictwo węglowe chyba nigdy dotąd nie było w tak trudnej sytuacji jak obecnie. Choć jeszcze kilka lat temu miało okres prosperity, przynosząc bardzo przyzwoite zyski. Zysk netto za 2011 r. w Kompanii Węglowej wyniósł 534 mln zł, w KHW - 178 mln zł, a w JSW, uchodzącej wtedy za perłę w koronie kontrolowanych przez państwo spółek - aż 2,1 mld zł. Skąd tak gwałtowne pogorszenie ich kondycji w tak krótkim czasie? Rząd Ewy Kopacz, w swym programie "Śląsk 2.0" diagnozuje to tak: "Strukturalna nadpodaż węgla kamiennego, wynikająca ze zmian w sektorze elektroenergetycznym, spadek cen na rynkach światowych wywołany zwiększeniem podaży ze strony kopalń odkrywkowych oraz wysokie koszty eksploatacji spowodowały spadek rentowności spółek węglowych. Od 2006 r. sprzedaż rodzimego węgla kamiennego do polskiej energetyki zmniejszyła się o ponad 15 proc. Dodatkowo, od roku 2011 cena węgla kamiennego na rynkach światowych zmalała o ponad 50 proc. Od 2004 r. koszt jednostkowy polskiego węgla kamiennego (wyrażony w złotych na tonę) wzrósł o ponad 98 proc., podczas gdy cena zbytu wzrosła jedynie o 48 proc. W roku 2013 koszty jednostkowe wydobycia przekroczyły jednostkowe przychody i efektywnie spółki zaczęły notować stratę operacyjną...".
Ekipa Ewy Kopacz umywa więc ręce, sugerując, że za trudną sytuację śląskiego górnictwa odpowiadają niezależne od rządzących "przyczyny obiektywne". Rozbierzmy zatem te przyczyny na czynniki pierwsze. Poczynając od "strukturalnej nadpodaży węgla kamiennego, wynikającej ze zmian w sektorze elektroenergetycznym". Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że te zmiany wynikają przede wszystkim z unijnej polityki klimatycznej, zmuszającej kraje członkowskie do rozwijania energetyki odnawialnej kosztem węglowej. U nas jednak jest tak, że krajowy węgiel wypychają z naszego rynku nie tylko odnawialne źródła energii, ale także węgiel z Rosji i gaz, który też stamtąd w większości sprowadzamy. Polskie, kontrolowane przez państwo koncerny energetyczne i paliwowe - PKN Orlen, PGNiG, PGE czy Tauron - na potęgę budują nowe bloki i elektrownie gazowe. Tłumacząc, że zmusza je do tego właśnie unijna polityka klimatyczna, bo gaz jest dwa razy mniej "emisyjny" niż węgiel.
Gdzie zatem są inwestycje tych spółek w tzw. czyste technologie węglowe, które pozwalają znacząco ograniczać emisję dwutlenku węgla przy produkcji energii z węgla? Najbardziej sensowną z tych technologii wydaje się obecnie zgazowywanie węgla, którego można dokonywać zarówno pod ziemią ("w złożu"), jak i na powierzchni.
O pierwszej z tych metod (podziemnej) rząd w programie "Śląsk 2.0" pisze: "Technologia ta jest jedynie technologią badawczą - nigdzie na świecie nie istnieje komercyjna instalacja do podziemnego zgazowania węgla". To nie jest jednak prawda, bo taka instalacja działa, i to już od 1961 r., w mieście Angren w Uzbekistanie - jej obecnym właścicielem jest australijska spółka Linc Energy. Mniejsza jednak o to, skoro eksperci uważają, że w warunkach polskich złóż opłacalne podziemne zgazowywanie węgla może być nieosiągalne.
Zupełnie inaczej jest jednak w przypadku metody naziemnej, w której w "Śląsku 2.0" pisze się tak: "Technologia zgazowania w instalacjach naziemnych - rozpowszechniona na świecie w skali przemysłowej (Chiny, Australia, RPA, Kanada) - w roku 2013 na całym świecie pracowało ponad 230 układów do powierzchniowego zgazowania węgla, w ramach których pracowało ponad 600 reaktorów zgazowania. Produktem końcowym instalacji do powierzchniowego zgazowania węgla jest energia (zarówno elektryczna, jak i cieplna) oraz produkty chemiczne (paliwo płynne, gaz syntezowy, amoniak, metanol lub wodór). Instalacje te są w pełni sprawdzone pod względem technicznym oraz pozwalają na oszacowanie opłacalności inwestycyjnej przedsięwzięcia". Autorzy programu nie dodają, że na świecie naziemne zgazowywanie węgla się rozwija, bo jest to po prostu dobry biznes.
Niestety, w Polsce, która jest liderem górnictwa węglowego w Europie, nie wybudowano dotąd ani jednej instalacji do naziemnej gazyfikacji "czarnego złota". Mimo że taką instalacją może pochwalić się nawet Ukraina. Pochodzący z niej gaz jest dwa razy tańszy od gazu rosyjskiego. W Polsce pierwszy tego typu obiekt dopiero się planuje - w Kędzierzynie. Rząd obiecuje go właśnie w ramach programu "Śląsk 2.0". Problem w tym, że ta instalacja mogła już powstać, gdyby rządząca od dwóch kadencji ekipa PO-PSL nie zaniechała jej budowy przed kilku laty. Przypomniał o tym niedawno, w wywiadzie dla jednego z portali internetowych, Jerzy Markowski, polityk SLD i były wiceminister gospodarki. Markowski opowiadał, że prace nad tą inwestycją, choć były już bardzo zaawansowane, zostały wstrzymane. I nie pomogły nawet protesty Jerzego Buzka w tej sprawie.
A przecież można było budować nie tylko instalacje do gazyfikacji węgla, ale także fabryki, przerabiające go na syntetyczną benzynę. Na świecie takie fabryki istnieją już w RPA i USA, a kolejne buduje się m.in. w Chinach. Nad tą technologią pracują też Niemcy, Japończycy i Brytyjczycy. U nas też były do tego przymiarki, ale na tym się skończyło. Bo rządzący nie byli zainteresowani. Szkoda, bo dziś 90 proc. potrzebnej nam ropy sprowadzamy z Rosji. W RPA tamtejszy koncern SASOL wydobywa i przerabia na syntetyczną benzynę 40 mln ton węgla rocznie, uzyskując z tego kilka milionów ton paliwa. I dobrze na tym zarabia - jest największym płatnikiem podatku dochodowego w RPA. Swoją drogą, te 40 mln ton węgla, które SASOL przerabia na paliwo samochodowe, to więcej niż połowa obecnego wydobycia węgla kamiennego w Polsce.
Reasumując, ostatnie lata w polskim górnictwie węglowym to okres zaniechań i lekkomyślności rządzących. Nie tylko w sferze czystych technologii węglowych czy dopuszczenia do budowy przez państwowe spółki licznych elektrowni gazowych. Chodzi też o to, że rządząca obecnie ekipa nie wykorzystała okresu względnej prosperity w górnictwie węglowym przed paru laty do tego, żeby je gruntownie zmodernizować i zwiększyć jego efektywność. Lubelska kopalnia węgla "Bogdanka", broniąc się niegdyś przed upadkiem, dowiodła, że w polskich warunkach można dużo wydajniej i taniej wydobywać węgiel, niż robią to śląskie kopalnie. Zamiast korzystać z tego przykładu rząd nie robił nic. A nawet szkodził niektórymi swoimi działaniami naszemu górnictwu. Szkodził mu, godząc się na nowe rozwiązania Brukseli, zaostrzające unijną politykę klimatyczną (np. na tak zwany backloading), co pogarszało konkurencyjność węgla jako surowca energetycznego.
Rząd PO-PSL obudził się dopiero wtedy, gdy okazało się, że jest już naprawdę bardzo źle i zdesperowani górnicy zaczynają ostro protestować, a jednocześnie zbliżają się wybory. O programie dla Śląska rząd mówił już kilka miesięcy temu, ale prace nad tym dokumentem gwałtownie przyspieszyły po przegranej Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich. Ogłoszono go zaś podczas pierwszego "wyjazdowego posiedzenia rządu", które zorganizowano w Katowicach. Dlaczego tak to wyglądało? Zapewne dlatego, że na Śląsku, najludniejszym obok Mazowsza regionie Polski, dotąd uchodzącym za proplatfomerski, Andrzej Duda zremisował ze swym rywalem z PO. Program "Śląsk 2.0" to więc nic innego jak próba odbicia śląskiego elektoratu. Za tą tezą przemawia wiele argumentów. M.in. to, że dwa tygodnie po przyjęciu "Śląska 2.0" rząd Ewy Kopacz ogłosił, że przyjął "Strategię rozwoju Polski Centralnej do 2020 r." (Łódzkiego i Mazowsza), która ma na celu "wzrost znaczenia w skali międzynarodowej" tej części naszego kraju i w której zapowiedziano liczne przedsięwzięcia na jej rzecz. Dla przypomnienia: w Łódzkiem i na Mazowszu Bronisław Komorowski przegrał z Andrzejem Dudą, co miało dla PO większe znaczenie i było boleśniejsze niż w przypadku mniej ludnej oraz tradycyjnie prawicowej wschodniej Polski.
Potem zaczęły się "gospodarskie wizyty" Ewy Kopacz oraz jej ministrów w różnych częściach kraju. Wizyty, którym towarzyszyły następne obietnice pani premier dla poszczególnych regionów i miast. Nie przypadkiem kolejne "wyjazdowe posiedzenie rządu" miało miejsce na Dolnym Śląsku, w którym Andrzej Duda uzyskał najlepszy wynik w województwach zachodnich.
Wróćmy jednak do programu "Śląsk 2.0", określanego przez rząd jako "ramowy program rozwoju", którego głównym celem jest "wzmocnienie potencjału przemysłowego Śląska i Małopolski Zachodniej". Liczy on aż 104 strony i z pozoru zawiera sporo konkretów. Z pozoru, bo - jak zwrócił uwagę m.in. Tadeusz Koperski, prezes Haldeksu, spółki-córki Kompanii Węglowej - bardzo duża część wymienionych tam przedsięwzięć to działania i inwestycje, które już są zrealizowane, w trakcie realizacji lub od dawna je planowano. To np. ulgi w dopłatach do "zielonej" energetyki, przeznaczone dla najbardziej energochłonnych firm, które Sejm uchwalił - wraz z ustawą o odnawialnych źródłach energii - w styczniu tego roku. Czyli pół roku temu z okładem. W programie "Śląsk 2.0" znalazła się też m.in. budowa niektórych dróg, które już wcześniej zaplanowano dla tego regionu w ramach unijnych programów na lata 2014-2020.
Poza tym wymienia się tam nie tylko działania na rzecz aglomeracji śląskiej zapisane w ogólnopolskich programach unijnych, tworzonych przez rząd, ale i te zawarte w Regionalnym Programie Operacyjnym Województwa Śląskiego na lata 2014-2020, za którego opracowanie i wdrożenie odpowiada samorząd regionalny. Jest też w "Śląsku 2.0" mnóstwo takich przedsięwzięć, przedstawionych tam jako działania na rzecz tego regionu, które są trwającymi już od pewnego czasu lub zaplanowanymi wcześniej rządowymi programami ogólnopolskimi. Czyli dotyczącymi wszystkich regionów, a nie tylko Śląska. Za przykład niech posłuży E-Kumulator - program dotacyjny Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej dla firm z całej Polski, który w dodatku ruszył już dawno temu. Wygląda więc to tak, jakby rząd chciał upchnąć w "Śląsku 2.0", co się da, nawet naciągając fakty, byle pokazać, ileż to on już robi i zamierza zrobić dla tego regionu.
Tak właśnie ocenił to - w rozmowie z portalem Wnp.pl - Jan Chojnacki, prezes firmy Siltech, prowadzącej pierwszą prywatną kopalnię węgla na Śląsku. - Cały ten program to taki pokaz wyborczy - powiedział Chojnacki. - Na pokaz, zbyt późno. Określoną strategię należało przyjąć i realizować o wiele wcześniej. Zasadniczo w tym programie nie da się dostrzec niczego nowego, powtórzone zostały tylko kwestie, które podnoszone są od lat.
Jedyne naprawdę nieplanowane wcześniej i istotne dla przemysłu rozwiązanie w "Śląsku 2.0" to ulgi w akcyzie nakładanej na prąd, przewidziane dla najbardziej energochłonnych firm.
Polskie firmy zabiegały o nie od kilku lat, przywołując m.in. fakt, że ten mechanizm - ulga lub całkowite zwolnienie z akcyzy na prąd dla firm zużywających najwięcej energii - wprowadziła zdecydowana większość krajów unijnych. A przez to nasze przedsiębiorstwa z branż energochłonnych - pozbawione tego odciążenia - są na gorszej pozycji, konkurując z producentami z tych krajów. Mimo to rząd, przed ogłoszeniem programu "Śląsk 2.0", odsyłał postulujące to rozwiązanie firmy z kwitkiem, twierdząc, że naszego państwa nie stać na nie. Co się zmieniło, że teraz już może sobie na to pozwolić?
Po drugie te ulgi, wprowadzane na drodze ustawowej, będą przysługiwać firmom energochłonnym z całej Polski, a nie tylko śląskim. Dlaczego więc rząd szermuje nimi jako rozwiązaniem dedykowanym Śląskowi?
Mimo tych wszystkich zastrzeżeń, wielu ekspertów i przedstawicieli śląskiego biznesu uważa "Śląsk 2.0" za krok w dobrym kierunku. Na zasadzie: "Lepiej późno niż wcale" i "Lepszy rydz niż nic". Ale i oni twierdzą, że w tym programie brakuje wielu ważnych rzeczy. Chociażby harmonogramu proponowanych działań. Niektórzy, jak cytowany już wyżej szef Siltechu, twierdzą też, że ów program za mało odnosi się od kopalń, że jest w tej części zbyt ogólnikowy. Zdaniem Józefa Wolskiego, prezesa Kopeksu, "Śląsk 2.0" nie poprawia ani na jotę aktualnej sytuacji śląskiego górnictwa, nie stabilizuje go, nie zawiera jego nowej strategii, choć akurat to jest temu regionowi teraz najpilniej potrzebne.
I właśnie dlatego "Śląsk 2.0" wydaje się przede wszystkim propagandową, przedwyborczą wydmuszką. Mającą ukryć wcześniejsze zaniechania i obecną nieporadność rządu w ratowaniu śląskiego górnictwa. W ostatnich tygodniach ekipa PO-PSL nie była nawet w stanie nakłonić państwowych koncernów energetycznych do objęcia udziałów i dokapitalizowania przekształcanej obecnie w nową spółkę, Kompanii Węglowej. Mimo że te koncerny bazują w produkcji energii elektrycznej na węglu i ich alians ze śląskimi kopalniami wydaje się czymś naturalnym. Ta inwestycja nie byłaby jednak dla nich łatwa, więc skoro rząd nie potrafi ich do niej zmusić, to skutecznie dają temu odpór. Żadnego prezesa za to nie odwołano, choć Ministerstwo Skarbu Państwa odwoływało szefów państwowych spółek z dużo bardziej błahych powodów.
Być może więc rząd tylko udaje, że mu na śląskim górnictwie zależy, pozorując swoje zaangażowanie w tę sprawę. Przez ogłaszanie szumnych programów, co przed wyborami władzy nic nie kosztuje.
Jacek Krzemiński