Przestępczy związek zawodowy

W którymś z wcześniejszych felietonów wspominałem o badaniach prof. Waltera Williamsa nad amerykańskimi programami socjalnymi "Wielkie Społeczeństwo" w 30-lecie ich wprowadzenia przez prezydenta Lyndona Johnsona.

Prof. Williams stwierdził, że aż 72 proc. środków przeznaczonych na finansowanie tych programów zostało przechwyconych przez biurokratyczne aparaty, które tymi programami administrowały i cały czas się rozrastały.

Dlatego też wszelkie biurokracje, zarówno biurokratyczny internacjonał unijny, jak i biurokracje tubylcze, a także biurokracje związkowe preferują rozwiązania zakładające konieczność nałożenia na obywateli podatku, a następnie wydzielanie im tych pieniędzy przez specjalnie utworzone w tym celu urzędy lub instytucje.

Reklama

Jest oczywiste, ze na takich rozwiązaniach obywatele muszą tracić, bo nigdy nie dostają tyle, ile im wcześniej odebrano. Korzyść odnoszą jedynie ludzie tworzący urząd lub instytucję, zajmującą się rozdzielaniem tych pieniędzy, ponieważ to właśnie oni przechwytują ich część dla siebie. Jak wielką? Ano, badania prof. Williamsa rzucają na to jaskrawy snop światła. Dlatego trudno się dziwić, że z inicjatywą wprowadzenia powszechnego ubezpieczenia od bezrobocia wystąpił związek zawodowy "Solidarność".

Ponad lub poza prawem

W ogóle związek zawodowy jest osobliwą organizacją. Żeby zostać jego członkiem, w zasadzie trzeba być pracownikiem, tzn. osobą, która z inną osobą zawarła umowę, że będzie świadczyła taką a taką pracę za takie a takie wynagrodzenie. Tymczasem podstawową funkcją i racją bytu związków zawodowych jest zmuszanie drugiej strony umowy, czyli pracodawcy, do zmiany tych warunków na korzyść pracowników. Krótko mówiąc, uczestnictwo w związku zawodowym sprawia, że deklaracji pracownika, iż godzi się on na warunki umowy, którą właśnie podpisał, lepiej nie traktować zbyt serio.

Stosunki miedzy ludźmi można kształtować albo na zasadzie prawa, albo na zasadzie przemocy. W przypadku kształtowania ich na zasadzie prawa, trzeba przestrzegać kilku prostych reguł.

Reguła pierwsza - chcącemu nie dzieje się krzywda. Jeśli ktoś bez przymusu fizycznego, podstępu lub bezprawnej groźby na coś się zgodził, to należy domniemywać, że tego właśnie chciał. Z tej pierwszej reguły wypływa druga - że umów należy dotrzymywać. Z dwóch poprzednich wypływa reguła trzecia - że nikt nie powinien być sędzią we własnej sprawie.

W przypadku kształtowania stosunków między ludźmi na zasadzie siły, jest akurat odwrotnie. Wszyscy mnie krzywdzą i wyzyskują. Obiecałem? No to odwołuję! Umowa? A co mi zrobisz, jak ją złamię? Wreszcie - "z własnego prawa bierz nadania". Te słowa socjalistycznej pieśni masowej oznaczają, ze każdy powinien być sędzią zwłaszcza we własnej sprawie.

Związki zawodowe powstawały jako swego rodzaju organizacje przestępcze, mające na celu wymuszenia. Na ich usprawiedliwienie można powiedzieć, że ówczesne państwo nie potrafiło stanąć na wysokości zadania pod względem praworządności z powodu panującej i wtedy korupcji aparatu administracyjnego i sądowniczego.

Jeśli nawet korupcja ta rzadko przyjmowała formę przekupstwa, to znacznie częściej - postać odruchowej, środowiskowej sympatii. Dzisiaj jest jeszcze gorzej, bo w dodatku szeroką falą wlało się przekupstwo, ale warto pamiętać, że na brak praworządności związki zawodowe są lekarstwem jeszcze gorszym od choroby. Samo ich istnienie bowiem utrwala układanie stosunków między ludźmi na zasadzie siły, a w tej sytuacji znika nadzieja, że praworządność zostanie kiedykolwiek przywrócona.

Nie mam oczywiście na myśli pozorów praworządności, bo te naturalnie można mnożyć. Przykładem takiego pozoru praworządności była choćby ustawa o emeryturach górniczych, uchwalona przez bandę przestraszonych człowieczków, bo przecież nie żaden Sejm. Sprzyja to przekształcaniu się państwa w gangsterską spelunkę.

Wszyscy to tolerują, bo mają świadomość, że jest to łatwiejsze niż przywrócenie praworządności. Zresztą, tak naprawdę praworządności mało kto chce, tylko nie wypada głośno tego mówić. Głośno wypada chwalić związki zawodowe, jako niezbędny element demokracji.

Podobnie z lustracją. Partia antylustracyjna, jeśli dopuściłaby lustrację, to wyłącznie "cywilizowaną", w odróżnieniu od "dzikiej". Cywilizowana bowiem to taka, kiedy osoby z towarzystwa są bezwarunkowo oczyszczane z podejrzeń.

Wyuczona bezradność

Inicjatywa "Solidarności", by wprowadzić powszechne ubezpieczenie od bezrobocia oznacza, że związek pogodził się z sytuacją, iż wysokie bezrobocie będzie miało u nas charakter chroniczny i tylko próbuje zając w tym systemie jakąś wygodną niszę ekologiczną, "gdzieś w plątaninie rur i rurek malutki zamontować kurek", za pomocą którego mógłby wydoić trochę forsy dla siebie, tzn. swoich etatowych funkcjonariuszy.

Powszechne ubezpieczenie od bezrobocia miałoby polegać na tym, iż każdy zatrudniony byłby zmuszony do opłacania składki solidarnie z pracodawcą, a po ewentualnej utracie pracy otrzymywałby przez rok 60 proc. ostatniego wynagrodzenia. Platforma Obywatelska, wyręczająca dzisiaj publicystów w recenzowaniu poczynań rządu wyliczyła, że przy wynagrodzeniu 2 tys. zł, składka musiałaby wynosić 120 zł miesięcznie.

Propozycja "Solidarności" zmierza zatem do wprowadzenia ryczałtowego podatku na poziomie ok. 100 zł od każdego zatrudnionego. "Solidarne" obciążenie pracodawcy na równi z pracownikiem jest listkiem figowym, który ma przysłonić figę, bo jest oczywiste, że pracodawca "swoją" część "składki" zwyczajnie sfinansuje sobie obniżając wynagrodzenie pracownika.

Domyślam się, że związek chce albo "nadzorować" funkcjonowanie tego ubezpieczenia, albo coś "koordynować", albo wreszcie - jak np. związki zawodowe we Francji, mieć jakiś procent od wspomnianej "składki". Bezradność związku w kwestii bezrobocia, tzn. brak umiejętności znalezienia właściwego remedium na jego likwidację, albo przynajmniej zmniejszenie, nie jest więc przypadkowa. Już prędzej, jest "wyuczona" w znaczeniu - wykalkulowana. Po co związkowi zwalczyć bezrobocie, kiedy zyski można ciągnąć również wtedy, kiedy się go nie zwalcza?

Podobnie zachowują się kolejne rządy. Wprawdzie doskonale wiedzą, że nie ma innego sposobu skutecznej walki z bezrobociem, jak obniżanie kosztów pracy, kosztów funkcjonowania państwa (żeby nie pozbawiać obywateli siły nabywczej), jak deregulacja gospodarki i przywrócenie ludziom władzy nad ich własnymi pieniędzmi, ale tak samo wiedzą, że w żadnym wypadku nie mogą tych instrumentów zastosować, bo podcięłyby podstawy egzystencji całemu politycznemu establishmentowi.

Dlatego też wolą stwarzać wrażenie, jakoby poradzenie sobie z bezrobociem i to nawet w sytuacji, gdy zacofany i zapuszczony kraj potrzebuje mnóstwa ludzkiej pracy, przekracza możliwości umysłu ludzkiego. Mamy więc i w tym przypadku do czynienia z wyuczoną, tzn. wykalkulowaną bezradnością, skłaniającą rządy do przejmowania związkowych pomysłów i podejmowania ich realizacji.

W rezultacie władza będzie konfiskowała rodzinie pracowników najemnych już nie 83 procent jej dochodu, a 85 lub jeszcze więcej. Odpowiadając na pytanie Czytelnika, skąd wzięła się ta wielkość informuję, z badań, jakie w roku 1995 przeprowadziło w tej dziedzinie Centrum im. Adama Smitha. Od tamtej pory sytuacja mogła się tylko pogorszyć.

Stanisław Michalkiewicz

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: NAD | prof | składki | związki zawodowe | zawodowe | związek zawodowy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »