Rafał Woś: Nadchodzi zielona stagflacja
Chcemy uniknąć powtórki szoku naftowego lat 70? To trzeba radykalnie spowolnić tempo zielonej transformacji energetycznej. Inaczej będzie z nami źle. A ceną za bezemisyjną przyszłość będzie masakra zachodnich społeczeństw tu i teraz.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
To już nie są żarty. Ceny uprawnień emisji CO2 biją kolejne rekordy. Ostatnio pękła granica 80 euro za tonę. Przypomnijmy, że jeszcze we wrześniu płaciło się za tonę 60 euro. W ubiegłym roku 30 euro. A w latach 2017-2018 ok. 10 euro...
Ale to nie koniec. Popatrzcie na cenę gazu - czyli tego paliwa, które (zwłaszcza wedle forsowanej przez Niemcy antyatomowej koncepcji transformacji energetycznej) ma być dla świata paliwem przejściowym w drodze do jasnej zielonej przyszłości. Zobaczycie wtedy skok ceny błękitnego paliwa o ok. 400 proc. Powtórzę: to już nie są żarty. To są poziomy wzrostów notowane na rynkach paliw po roku 1973. Czyli po brzemiennej w skutki decyzji krajów OPEC, które wstrzymały sprzedaż ropy do krajów zachodnich. Co doprowadziło do niesamowitych wzrostów cen surowca na światowych rynkach.
Tamte wydarzenia weszły do historii pod nazwą "kryzysu" lub "szoku" naftowego. I faktycznie była to nazwa uzasadniona. Okazało się bowiem, że zachodnie gospodarki padły wówczas na kolana. Mimo całego swojego bogactwa, potęgi geopolitycznej i technologicznej przewagi producenci w USA i Europie Zachodniej po prostu nie byli w stanie funkcjonować w warunkach tak nagłych i tak ogromnych podwyżek cen energii. Rozpoczął się zabójczy proces przerzucania kosztów. Producenci podwyższali ceny towarów tworząc presję inflacyjną. Ludzie się bronili (i słusznie!) walcząc o wyższe płace. Wtedy jeszcze mogli, bo dopiero za chwilę odbierze im się prawo do takiego oporu. W normalnych warunkach wyższe płace powinny się były przełożyć na wyższy popyt, poprawę koniunktury i szybszy wzrost. Ale wtedy się nie przekładały. Dlaczego? Właśnie dlatego, że energia była za droga. Tak Zachód zaczął doświadczać niebezpiecznego połączenia niskiego wzrostu, wysokiego bezrobocia i wysokiej inflacji. Ekonomiści nazwali to zjawisko stagflacją.
Ta stagflacja zrodziła zaś neoliberalizm. Pochowani po misich dziurach i wydziałach ekonomicznych radykalni wolnorynkowcy złapali wiatr w żagle. Biznes też dostrzegł w tym szansę na nową falę prywatyzacji, osłabienia pracownika i urynkowienia. Dlatego to wówczas - w drugiej połowie lat 70. - powstały fundamenty pod politykę deregulacji, wypierania państwa z gospodarki, okrajania państwa dobrobytu, osłabiania pozycji pracownika i obniżania podatków. To na tych fundamentach po tzw. drugim kryzysie naftowym roku 1980 Reagan i Thatcher zbudowali nowy paradygmat ekonomii politycznej. Nie tylko oni. Kontynuowały go potem beztrosko pokolenia decydentów. Od Clintona, Schroedera i Blaira po Obamę, Merkel i Camerona. Można spokojnie dowodzić, że nie byłoby tego wszystkiego gdyby nie kryzys naftowy. Bez doświadczenia stagflacji prorynkowi talibowie byliby co najwyżej pociesznymi gwiazdami cyklicznych zjazdów liberalnych frustratów w Mont Pellerin. Marginesem zachodniej ekonomii politycznej. A nie jej głównymi rozgrywającymi.
Tamte wydarzenia trzeba przypominać w kontekście tego, co się dzieje dziś. Polityczna decyzja największych krajów Unii Europejskiej (głównie Niemiec), aby - choćby nie wiem co - realizować ambitny plan dekarbonizacji świata do roku 2050 wprowadziła nas na kurs ostrego wzrostu cen energii. Do tego doszła pandemia koronawirusa i związane z nim problemy w światowej wymianie towarów. Co jeszcze mocniej pcha do góry ceny surowców energetycznych - a więc i koszty producji oraz prądu dla końcowego użytkownika. Unia - mimo coraz bardziej widocznych kosztów tej przyspieszonej transformacji - nie chce słyszeć o przystopowaniu. Opinia publiczna (zwłaszcza ta liberalna i wielkomiejska) oportunistycznie się na to orientuje. Niewielu jest odważnych, co są gotowi stawić czoła gumowaniu z debaty pod zarzutem "klimatycznego denializmu".
Koszty będą wysokie. Astronomiczne. Nie dalej jak dwa tygodnie temu pisałem na łamach tej kolumny, że tzw. Net zero - a więc emisyjna pasywność światowej gospodarki wymaga nakładów rzędu 125 bln dolarów. A przecież to tylko goła cena koniecznych do poniesienia inwestycji w rozwój zielonej infrastruktury. Do tego dojdą zaś jeszcze koszty opisywanego tu szoku energetycznego naszych czasów. Szoku, który jakoś trzeba będzie ludziom osłonić. Bo bez takiego osłaniania zaliczymy wielką powtórkę terapii szokowej. Tylko tym razem niepomiernie większych rozmiarów.
Jeszcze możemy to zmienić. Jeszcze da się zawrócić Unię z tej drogi do samozniszczenia. Aby to zrobić trzeba domagać się natychmiastowego zawieszenia polityki klimatycznej. Inaczej możemy nie dożyć nowego wspaniałego świata po zielonej rewolucji.
Rafał Woś
Autor prezentuje własne poglądy
***