Rafał Woś: Przeczytaj zanim padniesz trupem z zachwytu nad Baltica 2

To jasne, że Donald Tusk bardzo potrzebuje projektów takich, jak Baltica 2, by wyjść z cienia PiSu i pokazać, że też umie inwestować. Projekt faktycznie ma rozmach. Jednak zapowiedzi, że to droga do tańszego prądu dla Polek i Polaków to jednak - ośmielę się powiedzieć - myślenie bardzo życzeniowe.

Ogłoszenie decyzji o budowie wielkiej farmy wiatrowej na Bałtyku (inwestował będzie polski gigant energetyczny PGE wspólnie z duńskim koncernem Orsted) to była dla premiera Donalda Tuska wielka gratka. Nic dziwnego, że sprawę postanowił zakomunikować osobiście. Bo powiedzmy sobie szczerze - akurat na polu strategicznych inwestycji rząd antyPiSowskiej koalicji wciąż nie może wyjść z cienia poprzedników. Oczywiście oficjalna narracja "uśmiechniętej" władzy głosi, że osiem lat PiS to był czas inwestycyjnej posuchy. Ale w praktyce Tusk jak diabeł święconej wody boi się zarzutu, że "wygasza rozwój". Zwłaszcza, że tzw. "opcja rozwojowa" cieszy się poparciem nie tylko wśród zwolenników obecnej opozycji. Najlepszym dowodem na to ewolucja antyPiSu w temacie takim, jak CPK. Od zapiekłej krytyki "megalomańskich pomysłów" i wysłanie na front zaprzysięgłego wroga "łąki pod Baranowem" Macieja Laska. Po ostatnie deklaracje premiera Tuska czy kandydata na prezydenta Rafała Trzaskowskiego o tym, że CPK to wielka szansa dla Polski.

Reklama

Ale CePek ma oczywiście te skazę, że nieważne jak go przechrzcić ("Igrek"?) i tak na koniec zawsze będzie trochę PiSowski. Uśmiechniętej władzy pilnie potrzeba więc czegoś swojego. A energetyka odnawialna nadaje się do tego znakomicie. Nawet mimo faktu, że fundament pod Balticę położyli w 2021 roku... PiSowcy.   

Liczby warto z czymś zestawić

Nietrudno tedy zrozumieć ekscytację z jaką premier Tusk rzucił się na projekt Baltica 2. Widać to było nawet na niedawnej konferencji prasowej premiera ogłaszającej zainicjowanie projektu. Tusk z lubością i wigorem mówił o wielkich liczbach. Tę opowieść podchwyciły ochoczo media. 30 miliardów złotych, 1,5 GW mocy, 107 turbin, a każda "większa niż Pałac Kultury". I tak dalej.

Liczby mają jednak zwykle to do siebie, że by żonglowanie nimi miało jakikolwiek sens (poza czystym PRem oczywiście) to warto je z czymś zestawić. Pozwolę sobie na taką bezczelność, bo bardzo mi tego w ostatnich dniach w polskiej debacie brakowało. Zacznijmy od tego, czy aby na pewno powinniśmy aż tak bardzo się ekscytować kosztem inwestycji. Czyli wspomnianymi 30 mld zł. Poniosą je - po połowie - strona polska i duńska. Ale to oczywiście oznacza, że i potem inwestycja będzie tylko w połowie służyła naszym potrzebom. Mamy też informacje, że wydatek będzie współfinansowany z polskiej części KPO. Ale warto pamiętać przy tym, że - po pierwsze - jedynie w wysokości ok. jednej trzeciej polskiego wkładu (ok. 10 mld wciąż trzeba będzie wydać). A dwa - KPO nie jest żadną manną z nieba ani prezentem od dobrej cioci Unii tylko wspólną pożyczą wszystkich krajów wspólnoty, którą będziemy spłacać jak normalny dług publiczny (nie żebym miał coś przeciwko długowi, tylko przypominam dla porządku).

Ale to detale. Tak naprawdę sedno pytania o opłacalność wielkich farm wiatrowych wiąże się z tym, że są to inwestycje relatywnie bardzo drogie. Relatywnie, to znaczy w porównaniu do alternatywy, z której moglibyśmy uzyskiwać tak potrzebną nam energię. Najważniejszą z nich jest oczywiście węgiel. Tak, węgiel. Niech ci, co dali się przekonać, że ten pierwiastek chemiczny o symbolu C i liczbie atomowej 6 jest zakałą ludzkości wezmą teraz głęboki oddech i policzą do dziesięciu. Bo prawda jest taka, że węgiel to wciąż jest podstawa naszego (i nie tylko naszego) miksu energetycznego, a przy tym surowiec który nadal zapewnia nam summa summarum najtańszą (podkreślam NAJTAŃSZĄ) energię dla polskich gospodarstw domowych czy biznesu. Jak to możliwe? Ano tak, że węgla mamy dużo i umiemy go (w sensie technologicznym) przetwarzać na energię. Dzięki czemu uzyskiwany w ten sposób efekt końcowy jest po prostu ciągle sensownie kosztowny.

Tańszy prąd w przyszłości?

Dla przykładu. Budowa nowej elektrowni węglowej o mocy 1 GW to koszt rzędu 4-6 mld zł. Czyli jest to przedsięwzięcie mniej więcej 3-4 razy tańsze niż wielka farma wiatrowa o podobnej mocy. Ktoś powie, że turbiny lepsze, bo jak już raz się je postawi, to potem napędza je wiatr. A ten wieje za darmo. Węgla zaś trzeba cały czas dobywać. To prawda. Z drugiej jednak strony odnawialne źródła energii (tzw. OZE) mają swoje słabości. Są źródłem niestabilnym i uzależnionym od kaprysów pogody. Opierając swój system energetyczny tylko na nich skazalibyśmy się na przerwy w dostawach prądu dla mieszkańców czy biznesu. To oczywiste. Drugi problem z farmami wiatrowymi polega na tym, że te najbardziej wydaje (czyli położone na morzu) będą oddalone od największych polskich aglomeracji - niestety nie jesteśmy wyspą). Więc jej pożyteczność dla polskich gospodarstw domowych będzie zdecydowanie mniejsza niż dla nadmorskich Duńczyków. Im Baltica 2 opłaca się po prostu bardziej.

Wróćmy jednak do węgla. W Polsce (i nie tylko w Polsce) jest to temat bardzo zideologizowany. Zbitka "trwale nierentowne" została siłą przylepiona do polskiego górnictwa w ciągu minionych 30 lat. Uczciwie patrząc ogromna część tej "trwałej nierentowności" została polskiemu węglowi zadana w sposób sztuczny. Najpierw (lata 90.) poprzez stałe zmniejszanie podaży (zamykanie kopalń, co czyniło surowiec... coraz droższym). W następnej fazie przyszły coraz ostrzejsze polityki klimatyczne, które nakładały na energię pozyskiwaną z węgla kolejne domiary (hasło system ETS). Jeżeli więc dziś polska gospodarka wciąż tak mocno na węglu stoi to znaczy po prostu, że nie jest on aż tak "nierentowny" jak próbowano nas przekonać. Przeciwnie. Tak się składa, że to procesy dekarbonizacji (czyli czynienia energetyki węglowej coraz droższą) prowadzą prostą drogą do coraz droższych rachunków za prąd. A dzieje się tak dlatego, że energetyka oparta o inne źródła (gaz, OZE) jest po prostu droga.

I tak dochodzimy do argumentu, że dzięki takim inwestycjom jak Baltica2 w przyszłości (kiedy konkretnie?) będziemy mieli tańszy prąd. Ta opowieść jest oczywiście spójna z ogólną zieloną narracją obowiązującą w Unii Europejskiej minionych 15 lat. Ale na czym - prócz wiary i misji "ratowania planety" - jest ona oparta? Na pewno nie na rachunku ekonomicznym. Większość ekspertów (ale takich faktycznych, a nie usłużnych zielonych ideologów) podkreśla, że dekarbonizacja w oparciu o OZE jest samobójstwem ekonomicznym. W tym sensie, że w takim modelu prąd nie ma szans być tani. I to nawet wtedy, gdy zabudujemy wiatrakami całe morze i pół kraju. Energetykę niewęglową można oprzeć na gazie. Ale jakie są skutki uzależnienia od jego dostaw z Rosji boleśnie się Europa przekonała w minionych latach. Zostaje energetyka atomowa. Tu zgoda, że najbardziej sensowna.

Jeśli jednak chcemy mieć w najbliższych latach prąd w racjonalnych cenach to węgiel jest nam potrzebny. Im szybciej to zrozumiemy, tym lepiej. I tego żadna dziecięca ekscytacja "wielkimi jak Pałac Kultury turbinami" nie zmieni.

Rafał Woś

Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.

Śródtytuły pochodzą od redakcji. 

Felietony Interia.pl Biznes
Dowiedz się więcej na temat: bezpieczeństwo energetyczne | Donald Tusk
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »