Rafał Woś: Tej zimy Europa zapłaci za lata energetycznego szaleństwa
Wyobraźcie sobie kierowcę, który jedzie wąską górską ścieżką. I zaczyna zabierać się do wyprzedzania ciężarówki. Nagle widzi, że z naprzeciwka nadjeżdża... rozpędzony czołg. Tymczasem pedał (nomen omen) gazu dociśnięty do samej podłogi! Ani w bok, ani w tył też się nie da. Zostaje tylko kombinować, jak tu ograniczyć poziom zniszczeń i tragedii, które przynosi nam zderzenie z twardą rzeczywistością.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
Ten kierowca to Unia Europejska. Czołgiem jedzie Władimir Putin. Sytuacja wyprzedzania TIR-a na górskiej drodze składa się zaś z dwóch elementów. Jeden to beztroski outsourcing produkcji surowców energetycznych, na który postawiła Europa Zachodnia po zakończeniu zimnej wojny. Drugim jest zwycięstwo niemieckiej koncepcji "zielonej rewolucji", w którym to modelu gazowi przypadła rola paliwa rezerwowego w dochodzeniu do upragnionej zeroemisyjności. Niestety, dla gazu nie przewidziano w tym niemieckim modelu w zasadzie rozsądnej alternatywy (węgiel zabroniony, a atom zdyskredytowany). W efekcie Europa znalazła się na łasce i niełasce największego na świecie dostarczyciela gazu, czyli Rosji. Rosja zaś już w 2021 roku zaczęła zmniejszać podaż surowca, podbijając jego cenę. Od wybuchu wojny na Ukrainie jest tylko gorzej, bo Gazprom wysyła dziś Europie maksymalnie 20 proc. tego, co kiedyś. Rozbudowa alternatywnych źródeł energii przejściowej jest zaś - w tak krótkim czasie - praktycznie niemożliwa.
W zasadzie każdy dzień przynosi jakieś nowe dane pokazujące, że zima 2022/2023 będzie w Europie porównywalna z kryzysem naftowym lat 70. XX wieku. Wtedy - w wyniku zmowy cenowej zastosowanej przez największych producentów ropy naftowej - cena surowca skoczyła kilkukrotnie. Najpierw z 20 do 60 dolarów, a potem do 140 dolarów za baryłkę. Dla użytkowników benzyny oznaczało to szokowy 3-4-krotny skok cen paliwa. Obecny - trwający od 2021 roku - już wygląda bardzo podobnie.
Jeżeli ktoś uważa, że w Polsce jest najgorzej, to niech popatrzy na dane. Na przykład te publikowane regularnie przez fińską firmę konsultingową Vaasa ETT, specjalizującą się w rynku energii. Mamy tu orientacyjne ceny energii w największych europejskich metropoliach, płacone przez użytkowników końcowych latem tego roku. Leci to mniej więcej tak: prąd - Londyn (64 eurocenty za kWh), Kopenhaga (54 centy), Rzym (54 centy), Amsterdam 51 (centów), Berlin (44 centy). Warszawa jest na liście 14 stolic na miejscu 14. Z cenami gazu jest podobnie. Najdrożej mają w Amsterdamie, Kopenhadze, Sztokholmie i Atenach. U nas jakieś sześć razy taniej.
To nie chodzi o to, żeby przekonywać, że w Polsce nie ma problemu rosnących cen energii. Bo to by była nieprawda. Chodzi tylko o to, by trzymać się rzeczywistości. A rzeczywistość jest taka, że ten kryzys energetyczny jest... europejski. To zjawisko, które swoim zasięgiem przekracza polskie granice. I naprawdę trzeba dużo złej woli, by twierdzić, jakoby było inaczej.
Kto nie wierzy, niech spojrzy na inny raport. Też świeżutki. Opublikował go bank Goldman Sachs na początku września. W raporcie tym czytamy, że w 2021 średnie gospodarstwo domowe w Europie Zachodniej płaciło za energię (prąd plus gaz) ok. 160 euro miesięcznego rachunku. W początkach 2023 roku rachunek za prąd dla tego samego gospodarstwa domowego wyniesie już... 480 euro. To wzrost o jakieś 200 procent w skali zaledwie kilkunastu miesięcy. W każdym kraju wygląda to inaczej. W sierpniu niemieckie media informowały o wzroście rachunków o 185 proc. (rok do roku). We Włoszech wzrosty wynoszą 70-90 proc. w zależności od nośnika energii. W Czechach powiały się stawki dla niektórych nowych użytkowników energii w wysokości 650 proc. wyższe niż rok temu.
W najbliższych miesiącach Europa miotać się dziś między różnymi rozwiązaniami. Oszczędzanie energii, nadzwyczajne opodatkowanie rodzimych koncernów energetycznych, jeszcze bardziej zdecydowane zamrażanie cen surowca dla użytkowników końcowych, pomoc dla biedniejszych gospodarstw domowych w radzeniu sobie z kryzysem. Wszystko to są słuszne rozwiązania, które mają jakoś tam złagodzić szok tej zimy. W niewielkim jednak stopniu są w stanie zmienić efekty wieloletnich zaniedbań europejskiego establiszmentu, który nie zapewnił sobie dywersyfikacji źródeł energii. A jednocześnie rozpoczął wielką operację zielonej rewolucji. Nazywając każdego krytyka "oszołomem".
Z tej matni wychodzić będziemy bardzo długo.
Rafał Woś
Autor felietonu prezentuje własne opinie i poglądy
Zobacz również: