Rosyjski dyskont zmienił nazwę, udaje zachodni sklep. Władze głośno protestują
Rosyjski dyskont Mere po nieudanej próbie podboju Europy Zachodniej wraca na rynek pod zmienioną nazwą. Dwa lata temu sieć hard dyskontów zniknęła również z Polski. Powodem był malejący popyt, a prawdziwe kłopoty sieci zaczęły się po rosyjskiej inwazji na Ukrainę.
Rosyjski dyskont Mere wraca pod nowym szyldem - od teraz sklepy sieci będą nosić nazwę MyPrice. Dyskont otworzył sklep m.in. w Opwijk pod Brukselą, czyli w tym samym miejscu, w którym debiutował w tym kraju. Przed wybuchem wojny w Ukrainie należąca do firmy Svetofor marka Mere była obecna w Rosji, Chinach, Kazachstanie i na Białorusi. Powoli wchodziła także na rynki zachodniej Europy - m.in. do Niemiec.
W sumie sieć posiadała 800 placówek - te były również w Polsce. Mere nad Wisłą miało jednak zaledwie 9 sklepów - pierwszy otwarto w lipcu 2020 roku w Częstochowie. Mimo zapowiedzi ekspansji, te spełzły na niczym, a ostatecznie marka wycofała się z naszego kraju.
Mere to typowy dyskont - oferuje produkty wyłożone na paletach, a w celu obniżenia środków prowadzenia działalności klienci nie kupią w nim m.in. świeżych owoców czy warzyw. Można w nich za to znaleźć mrożonki, pakowane wędliny czy środki czystości, papier toaletowy, folię aluminiową, a nawet kapcie eksponowane na paletach w dużych pudłach. Sklepy oferują towar o 20 proc. tańszy niż w konkurencyjnych supermarketach.
Mimo zdecydowanie niższych cen niż u konkurentów, Mere nie przyciągnęło do siebie rzeszy klientów. Prawdziwym gwoździem do trumny okazał się atak rosyjskich wojsk na Ukrainę. Jak przyznali sprzedawcy w rozmowie z portalem echodnia.eu, "sprzedaż siadła w pierwszym tygodniu wojny" - klienci nie chcieli bowiem finansować rosyjskich firm.
Jak donoszą belgijskie media, po dwóch latach Mere wraca na rynek, ale ze zmienioną nazwą - od teraz dyskont ma nosić nazwę MyPrice, a koncept surowego wnętrza i produktów z takich krajów, jak Uzbekistan, ma pozostać bez zmian.
Na swojej stronie internetowej sieć twierdzi, że obecnie działa w dziesięciu krajach, ale nie znajdziemy na to potwierdzenia, poza trzema sklepami w Belgii, z tym że jeden nawet nie został jeszcze otwarty. To, że sieć chce po raz kolejny spróbować podbić Zachód, może świadczyć fakt, że informacje na swojej stronie tłumaczy na kilka języków - oprócz rosyjskiego, można wybrać również holenderski, angielski, francuski czy niemiecki.
Najnowsze placówki otwierane są w Belgii, a dokładnie w Opwijk pod Brukselą, a także w Boussu oraz Boom. Sieć planuje otworzyć w tym kraju kolejnych od trzech do sześciu sklepów - z tym, że miało się to stać już w ubiegłym roku.
Władze miasta Opwijk nie są zadowolone z decyzji powrotu rosyjskiego dyskontu. - Nie na taki sklep czeka Opwijk - stwerdził burmistrz Inez Deconinck w rozmowie z telewizją VRT.
Swoje niezadowolenie wyraża także rada miejska Boom. - Skontaktowałem się z kolegami z Opwijk, gdzie supermarket też ma oddział, i tam były pewne problemy. Oni też mieli zastrzeżenia do działania tej sieci - powiedział burmistrz Boom Jeroen Baert.
Władze wszystkich miast obawiają się także, czy importowane są produkty znajdujące się na europejskiej liście sankcji nałożonych na Rosję w wyniku wojny w Ukrainie.
Burmistrz Boom nie zawaha się sięgnąć po radykalne środki. - Poprosiłem policję o monitorowanie sytuacji, jeśli zostanie zakłócony porządek publiczny. W razie problemów mogę zamknąć supermarket - zapowiedział Baert.