Ryzyko w kopalniach, o którym się nie mówi

W tle rozważań nad przyczyną ubiegłorocznej katastrofy w kopalni Halemba, w górnictwie rozgorzała nowa dyskusja. Czy w imię zysków kopalń należy z nieczynnych już wyrobisk wycofywać maszyny, nawet jeśli naraża to zdrowie i życie górników? Pozostawianie sprawnych urządzeń oznaczałoby trwałą nierentowność kopalń i być może kres polskiego górnictwa. Ale gdzie jest granica ryzyka, której przekroczyć nie wolno?

W tle rozważań nad przyczyną ubiegłorocznej katastrofy w kopalni Halemba, w górnictwie rozgorzała nowa dyskusja. Czy w imię zysków kopalń należy z nieczynnych już wyrobisk wycofywać maszyny, nawet jeśli naraża to zdrowie i życie górników? Pozostawianie sprawnych urządzeń oznaczałoby trwałą nierentowność kopalń i być może kres polskiego górnictwa. Ale gdzie jest granica ryzyka, której przekroczyć nie wolno?

Wtorek, 21 listopada 2006 roku był jednym z najczarniejszych dni w historii polskiego górnictwa węgla kamiennego. Podziemny wybuch metanu w rudzkiej kopalni Halemba zabił 23 górników. Ośmiu pracowników kopalni i 15 z firmy zewnętrznej wykonywało prace rozbiórkowe. Z nieczynnego już chodnika wymontowywano części obudowy. Najprawdopodobniej to właśnie upadek fragmentu jednej z nich wywołał iskrę, która zainicjowała zabójczy wybuch.

Nic więc dziwnego, że po tak tragicznym w skutkach wypadku pojawiły się pytania. Dlaczego ci ludzie tam przebywali? Kto ich tam wysłał? I czy ryzyko było adekwatne do oczekiwanych zysków? Na dwa pierwsze pytania odpowiedzi ma udzielić komisja badająca przyczyny wypadku, powołana przez prezesa Wyższego Urzędu Górniczego.

Reklama

My spróbujemy zastanowić się nad trzecią kwestię. Kto wie, czy z punktu widzenia całej branży nie najistotniejszą. Czy bez podejmowania ryzyka kopalnie mogłyby dalej funkcjonować? Gdzie przebiega granica pomiędzy koniecznym, uzasadnionym ekonomicznie ryzykiem, a niepotrzebną brawurą, czy wręcz głupotą.

Opisać problem nie jest jednak łatwo. Ogromna większość osób z branży o podejmowanym przez górników podczas pracy ryzyku nie chce w ogóle mówić. Nieliczni, którzy decydują się na rozmowę, zastrzegają sobie anonimowość. Ryzyko w kopalniach jest tematem tabu.

- Wiadomo, że istnieje. Po co to jednak roztrząsać? - mówi emerytowany wiceprezes jednej z byłych spółek węglowych.

Sztygar zmianowy z nieistniejącej już kopalni Gliwice: - Jeszcze dziś mi włosy stają na głowie, jak pomyślę sobie, co z podwładnymi robiłem, które przepisy naginałem, aby kopalnia fedrowała jak należy. Dla mnie podejmowanie ryzyka było czymś naturalnym. Ryzyko towarzyszy wielu czynnościom wykonywanym przez górników. Z tym trzeba się pogodzić, albo z pracy górnika szybko zrezygnować. Rzecz tylko w tym, żeby ryzyko podejmować z głową - dodaje nasz rozmówca.

Aby jednak móc się pokusić o odpowiedź na pytanie o rolę ryzyka w pracy w kopalniach, trzeba najpierw wyjaśnić, na czym praca górnika tak naprawdę polega. Większości wydobycie węgla kojarzy się z czarnymi od pyłu pracownikami, w pobliżu ogromnych skrawających węgiel kombajnów, świecącymi w mroku lampkami oraz z pracującymi kołami wież wyciągowych szybów.

Tymczasem to tylko część prawdy i to stosunkowo niewielka. Górnicy zatrudnieni bezpośrednio na ścianach i w ich zapleczach, to ledwie czwarta część załogi kopalni. Liczniejsi są mechanicy, elektrycy, cieśle, pracownicy dziesiątków specjalizacji, bez których praca tak złożonego organizmu, jakim jest kopalnia, byłaby niemożliwa.

Wszyscy oni pracują pod nieustanną presją. Zatrzymanie pracy jednej tylko części kopalni może bowiem spowodować, że stanie cały zakład. A to oznacza gigantyczne straty. Niedawny dwugodzinny strajk ostrzegawczy w lubelskiej kopalni Bogdanka kosztował ją 300 tys. zł.

Nic więc dziwnego, że często przekracza się granice ryzyka i nagina przepisy, byleby tylko urządzenia zaczęły szybciej pracować, byle przestój był krótszy. Jednak nawet wśród zatrudnionych pod ziemią górników gradacja podejmowanego ryzyka jest bardzo różna. Inne zagrożenia czyhają na ścianie wydobywczej, inne na elektryków, a jeszcze inne na obsługujących pracę szybów (złośliwi mówią, że ryzykują katar).

Chyba najbardziej narażeni na wypadki są górnicy rozbierający maszyny w wyeksploatowanych już wyrobiskach, bo oprócz niepewnego czynnika ludzkiego jest tam inny nieprzewidywalny czynnik, jakim jest żywy górotwór.

Praca górników na nieczynnych już wyrobiskach polega na demontowaniu sprawnych jeszcze urządzeń. Najpierw wycofują kombajn, następnie tzw. odstawę (urządzenia służące do transportu urobionego przez kombajn węgla). Ostatnią - najniebezpieczniejszą - czynnością jest demontaż obudów zmechanizowanych.

Skoro ryzyko jest duże - w każdej chwili na głowę może się osunąć część stropu - to dlaczego to się robi, czemu maszyny nie są pozostawiane?

Prawda jest banalna. Jak zwykle chodzi o pieniądze. Kopalń zwyczajnie nie stać na porzucenie dobrego jeszcze sprzętu. Zwykle każda z obudów zmechanizowanych zanim zostanie porzucona pracuje na czterech różnych ścianach - dopiero wtedy jej remont i ponowne wykorzystanie przestają być opłacalne. W grę wchodzą przecież gigantyczne kwoty. Kombajn kosztuje kilka milionów, obudowa nawet kilkadziesiąt.

Tuż po pojawieniu się medialnych zarzutów, że górnicy w Halembie "szli po złom" - w domyśle, że ich śmierć była bezsensowna - konferencję zorganizował właściciel Halemby, Kompania Węglowa.

Słowa odpowiedzialnego za sprawy techniczne w Kompanii, wiceprezesa Marka Majchra nie pozostawiają złudzeń: - Nie ma możliwości pozostawiania nadających się jeszcze do pracy maszyn i urządzeń w nieczynnych już wyrobiskach. Gdyby się tak działo, sama tylko Kompania rocznie musiałaby kupować co najmniej 30 kompletów nowych obudów. To więcej niż wynoszą zdolności wytwórcze polskich zakładów, specjalizujących się w produkcji tego typu urządzeń. A roczne wydatki wynosiłyby - tylko na ten rodzaj maszyn - około miliarda złotych (komplet obudów to koszt rzędu 35-45 mln zł).

Trzeba więc jasno powiedzieć: górnicy nadal najczęściej na popołudniowych zmianach będą demontowali kombajny, przenośniki zgrzebłowe i obudowy, by przenieść je w inne rejony kopalni lub oddać do remontu. Nadal więc będą podejmowali ryzyko, aby kopalnia mogła sprawnie i jak najtaniej funkcjonować.

Rzecz w tym, aby ryzyko było dobrze skalkulowane. A z tym bywają już problemy.

- Oczywiście kierujący pracą sztygarzy zawsze przed jej rozpoczęciem kontrolują stan wyrobiska. Jeżeli coś trzeszczy, czy osypuje się, ludzi do pracy się nie posyła. Taka jest zasada - przyznaje osoba dozoru jednej z kopalń Kompanii. A praktyka?

- Jeżeli coś wisi i grozi oderwaniem się, wiadomo, że nikomu nie każę, żeby pod to wlazł. Ale praca w pobliżu zagrożeń to raczej reguła - przyznaje nasz rozmówca.

- Czy często ryzykuje się zdrowiem i życiem górników, jak Pan ocenia skalę zagrożeń? Nie chce odpowiedzieć.

Inny z naszych rozmówców oburza się na tak zadane pytanie. - Nigdy nie zaryzykuję zdrowiem i życiem moich podwładnych. Kopalnia nie jest tego warta. Zanim poślę kogoś do roboty, sam sprawdzę, czy jest ona możliwa do bezpiecznego wykonania - odpowiada na pytanie.

Zwykli górnicy przyznają, że często ich pracy towarzyszą emocje, obawy i strach, że człowiek nigdy już nie ujrzy słońca. - Taka robota - komentują krótko. Zarazem dodają, że człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja, nawet do tego, że nad głową trzeszczą tony skał.

Przyznają także, że z drugiej strony trudno odmówić nakazom przełożonych. - Przecież nie warto ryzykować, że poślą mnie do gorszej i mniej płatnej pracy - przyznaje górnik z kopalni Wujek.

Trzeba też jasno powiedzieć, że ogromny odsetek wypadków w kopalniach to efekt wygodnictwa, omijania przepisów - czy też, jak mówią specjaliści z Wyższego Urzędu Górniczego, zwykłej głupoty. Losowe zdarzenia są w mniejszości. Zamiast nieść butlę z tlenem, można ją przecież poturlać nogami po szynach.

Chodnik idzie do góry? Po co męczyć nogi, można przejechać się na taśmie, a że nie jest ona przystosowana do przewozu ludzi to nic. Rzeczywistość w kopalni jest okrutna. Tam chyba, jak w mało którym miejscu, znajduje swoje odzwierciedlenie stwierdzenie, że przepisy są po to, żeby je łamać. Niestety, często efekty są tragiczne. Śmierć i kalectwo co roku w górnictwie zbiera swoje żniwo.

Paradoksalnie więcej ofiar zbierają wypadki "z głupoty", niż w miejscach szczególnie zagrożonych. W ubiegłym roku zdemontowano w kopalniach urządzenia z kilkudziesięciu ścian. Prawdopodobnie nikt by nie zastanawiał się, czy warto to robić, gdyby nie tragedia w Halembie.

Demontowanie sprawnych urządzeń w kopalniach ma jeszcze jeden wymiar. Mimo że nie wprost - zaleca to nasze prawo. Jak to możliwe?

- Wyobraźmy sobie, że nowa obudowa zmechanizowana, czyli tak około 40 mln zł, znajduje się na końcu ściany wydobywczej. Wiadomo, że kombajn już zakończył pracę i można obudowę zdemontować. Nie jest to jednak wcale takie proste. Wciąż bowiem obsypują się fragmenty skał. Wszystko wokół trzeszczy. Kierownik ruchu zakładu znajduje się między młotem a kowadłem. Musi wybrać pomiędzy ryzykiem, na jakie narazi górników, posyłając ich do pracy, a pewnością, że w przypadku pozostawienia sprzętu dobierze się do niego NIK, prokuratura i jeszcze kilka innych służb z zarzutem działania na szkodę spółki - wyjaśnia problem dyrektor jednej z kopalń Kompanii.

- I jak Pan ten problem rozwiązuje?

- Niestety, wybór jest dość jasny - lepiej zaryzykować i posłać ludzi, minimalizując ich zagrożenia. Pozostawienie sprzętu to pewność, że człowiek znajdzie się pod pręgierzem przesłuchań - dodaje.

- Ale przecież to ryzykowanie życiem górników?

- Wbrew pozorom, ta praca jest wykonywana pod taką kontrolą, że bardzo rzadko dochodzi podczas niej do wypadków. W Halembie najprawdopodobniej doszło do splotu kilku nieszczęśliwych czynników. Przecież tam wydobywanie sprzętu odbywało się na raty. Wiedziano o niebezpieczeństwie i próbowano mu przeciwdziałać - dodaje specjalista.

- Ale pytanie, czy warto ryzykować, pozostaje.

- Oczywiście najbezpieczniejszym modelem, bo minimalizującym ryzyko, byłoby pozostawianie sprzętu po zakończeniu prac. Tak dzieje się w Niemczech i efekt jest taki, że górnictwo się u nich kończy, bo kosztuje zbyt drogo. Ja uważam, że to pytanie najlepiej byłoby skierować do samych górników. Jestem pewny, że wolą oni nadal ryzykować, niż wylądować na bezpiecznej zielonej trawce bez pracy.

Dariusz Malinowski

Dowiedz się więcej na temat: maszyny | górnictwa | ryzyko | W imię... | W imię | górnicy | Halemba | kopalnia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »