Rząd szerzy ciemnotę i obraża inteligencję Polaków
Podwyżka VAT o 1 pkt proc., a więc najłagodniejsza - zdaniem rządu - kuracja dla polskich finansów publicznych, będzie mieć niemały wpływ na stan naszych portfeli. Wyższy podatek od wartości dodanej odczujemy na każdym kroku. Konsekwencją będą efekty dla każdego portfela podczas codziennych zakupów. Ale te makroekonomiczne pomysły polityków to również wymierne skutki dla naszych portfeli inwestycyjnych.
Prawie pięć miliardów złotych, o które rząd chce w przyszłym roku wzbogacić państwową kasę, kosztem wyższego podatku, to dla wielu Polaków powód żeby się martwić. Premier Donald Tusk mówi, że będzie to dla statystycznego obywatela obciążenie rzędu kilkunastu groszy dziennie. Prosta arytmetyka daje z podzielenia rządowych oczekiwań wpływów przez liczbę Polaków i liczbę dni w roku ok. 36 groszy. Opozycja mnoży - sto kilkadziesiąt złotych z kieszeni każdej osoby razy liczba członków rodziny. Przy modelu 2 plus 2 to ponad 500 zł rocznie, czyli już znacznie bardziej odczuwalny ubytek w domowym budżecie.
Ta kwota, nie będzie przeznaczona na wydatki konsumpcyjne, czy na inwestycje.
Wychodzenie świata z kryzysu nie jest tak spektakularne jak można było się spodziewać. Kolejne kraje muszą decydować się na bolesne oszczędności i reformy. Co więcej, nie brakuje głosów wieszczących drugie dno kryzysu.Amerykański bank centralny po sierpniowym posiedzeniu wprost mówił, że odrodzenie gospodarki nie postępuje w takim tempie, jakiego oczekiwano i podjął działania mające poprawić sytuację. Ekonomiści i analitycy coraz częściej mówią, że rośnie prawdopodobieństwo kolejnej recesji. Gdyby miała ona znów uderzyć w kraj, który odpowiada za ponad jedną piątą globalnego PKB, konsekwencje dla całego świata byłyby bolesne.
W międzynarodowym układzie zależności gospodarczych trudno też jednoznacznie ocenić sytuację Azji. Najbardziej dynamicznie rozwijające się w ostatnich latach Chiny i Indie, które były motorem ciągnącym całą światową ekonomię, też dostają zadyszki.
Polska wprawdzie nie jest bezpośrednio i mocno powiązana gospodarczo ani z USA, ani z Azją, ale może dostać rykoszetem. Główny rynek zbytu dla naszych producentów to Unia Europejska, a szczególnie Niemcy. Popyt u naszych zachodnich sąsiadów też jest uzależniony od wielu czynników - przede wszystkim od eksportu do krajów azjatyckich i za ocean oraz od konsumpcji krajowej.
Czy można w tak niepewnej sytuacji oczekiwać, że optymistyczne scenariusze rządu co do wzrostu gospodarczego, poprawy sytuacji na rynku pracy i wzrostu płac się spełnią? Zdecydowana większość analityków twierdzi, że nie.
- Mówienie, że podwyżka o 1 punkt proc. nie będzie miała większego wpływu na ceny, bo ochronimy żywność, jest szerzeniem ciemnoty i obrażaniem inteligencji Polaków. Nawet jeśli stawka VAT na żywność nie wzrośnie, to przecież jej producenci nie żyją na bezludnej wyspie. Podwyżka przełoży się na ich koszty funkcjonowania, więc będą musieli zweryfikować ceny - mówi Andrzej Sadowski z Centrum im. Adama Smitha. Jego zdaniem część aktywności gospodarczej przeniesie się do szarej strefy. Kolejni Polacy podejmą decyzję o wyjeździe za granicę. - To będą skutki, które przekraczają wyobraźnię rządu. To pogląd skrajny, ale nie odosobniony. Przeważają jednak bardziej umiarkowane.
Mirosław Barszcz, były wiceminister finansów i minister budownictwa ocenia plany rządu nieco bardziej optymistycznie: - Oczywiście nie grozi nam z tego powodu zapaść i katastrofa gospodarcza, ale z pewnością będzie to miało negatywny wpływ na wzrost PKB. - Te 5 mld zł, to są pieniądze, które zostaną wyssane z portfeli konsumentów i budżetów firm - tłumaczy.
Przyjęty przez rząd program minimum daje zwiększenie przychodów pokrywające zaledwie niewielką część niedoboru w państwowej kasie. Jest to mniej niż 5 mld zł spodziewanego wzrostu wpływów z VAT, wobec deficytu sektora finansów publicznych szacowanego na 80 mld zł. Łatwo wyobrazić sobie sytuację, kiedy okaże się, że dziura w budżecie rośnie, trzeba zwiększać zadłużenie, agencje obniżają nam oceny ratingowe, złoty zaczyna gwałtownie tracić na wartości, rośnie inflacja?
Sama niepewność co do koniunktury gospodarczej to już wystarczający powód dla konsumentów by ograniczyć wydatki, bardziej ostrożnie się zadłużać i inwestować.
Niby niemal od początku 2009 r. na warszawskiej giełdzie mamy hossę, ale od kilku miesięcy nie sposób mówić o dynamicznym wzroście cen polskich akcji. Wykres głównego indeksu naszego parkietu niewiele różni się zresztą od krzywych obrazujących sytuację na innych rynkach. Jest więc lekki trend wzrostowy, ale inwestorzy nie mają co do niego przekonania. Indeksom nadal daleko do rekordowych poziomów z końca 2007 r. WIG20 oscyluje dziś wokół 2500 punktów, podczas gdy jego rekordowy poziom to okolice 3900 pkt.
Podobnie jest na rynku funduszy inwestycyjnych. Obecne 105 mld zł zgromadzone w TFI to marny wynik w porównaniu do ponad 140 mld zł przed trzema laty.
Inwestorzy zapatrzeni w zachodnie rynki, gdzie też króluje niepewność, bez entuzjazmu lokują pieniądze w akcje czy jednostki funduszy. Oprócz zagrożeń wynikających z sytuacji na świecie, muszą się liczyć z jeszcze jednym - skutkami przyspieszenia prywatyzacji. W ciągu najbliższych trzech lat dziurę w budżecie ma pomóc załatać sprzedaż należących do państwa akcji i gruntów o wartości 55 mld zł. Ogromna podaż na giełdzie może mieć negatywne konsekwencje dla koniunktury. Tym bardziej, że na parkiet mają trafić duże pakiety takich gigantów jak PZU i PKO BP.
Skoro nie giełda i fundusze, to co? Gdy nie ma wyboru, pieniądze leżą w bankach. O tym, jak bardzo inwestorom brakuje jasnych celów, najlepiej może świadczyć rekordowa kwota odłożona przez Polaków. Jak podał Narodowy Bank Polski, w lipcu gospodarstwa domowe zaoszczędziły blisko 1,7 mld zł. Wartość depozytów bankowych indywidualnych klientów po raz pierwszy w historii przekroczyła 400 mld zł.
Perspektywa podwyżek stóp procentowych może nadal skłaniać oszczędzających do zanoszenia pieniędzy do banków. Ale czy w nieskończoność? Niektóre instytucje finansowe już zaczynają obniżać oprocentowanie lokat. Zwłaszcza tych, od których nie trzeba płacić tzw. podatku Belki. Zważywszy, że inflacja zacznie wkrótce rosnąć, do czego przyczynią się rosnące z powodu powodzi i innych anomalii powodziowych ceny żywności, lokaty stracą na atrakcyjności.
Zapowiadana wielka prywatyzacja to napływ na nasz rynek większej ilości walut i umocnienie złotego. Wydaje się, że ten mechanizm powinien zapewnić umocnienie trendu wzrostowego polskiej waluty. Nie należy jednak liczyć na znaczące zmiany, które pozwalałyby dużo zaoszczędzić np. posiadaczom kredytów we frankach czy w euro.
- Mam nadzieję, że trend aprecjacyjny będzie niezbyt silny. Obecny poziom kursu jest satysfakcjonujący, nikomu nie wadzi. Z perspektywy banku centralnego lepiej jest, kiedy tendencje aprecjacyjne są umiarkowane. Bo jeśli coś za bardzo się wzmacnia, to potem zwykle się gwałtownie osłabia - powiedział niedawno Marek Belka, prezes NBP w wywiadzie dla TVP Info. Zapytany przez dziennikarza wprost, czy ma na myśli ewentualną interwencję na rynku, przyznał, że tak. - Bank centralny realizuje strategię celu inflacyjnego, a nie celu kursowego. Nie ma więc kursu docelowego, ani nawet jego przedziału. Natomiast rezerwujemy sobie prawo do okazjonalnych interwencji, jeśli zauważymy taką potrzebę - stwierdził.
VAT wynoszący 8 zamiast 7 proc. to oczywiście mieszkania droższe o kilka tysięcy złotych. Warto więc kupić jeszcze w tym roku, zanim podatek pójdzie w górę. Tym bardziej, że po wakacjach o kredyt może być dużo trudniej. Wymagania banków rosną po wprowadzeniu przez Komisję Nadzoru Finansowego restrykcyjnych regulacji.
Ale jest problem - ograniczona podaż atrakcyjnych nieruchomości. Od ręki można wprawdzie kupić sporo mieszkań w całym kraju, ale tylko takich, które od dłuższego czasu nie mogą znaleźć nabywców. Przeważnie dlatego, że są za duże i za drogie.
Co zrobić? Można próbować kupować tzw. dziurę w ziemi, czyli mieszkanie, którego budowa dopiero rusza, i umawiać się z deweloperem na utrzymanie obecnej ceny w przyszłym roku, gdy lokal będzie oddawany do użytku.
Tylko czy warto ryzykować? Może się okazać, że w przyszłym roku mieszkania będą tańsze niż teraz. Ceny w ostatnich miesiącach są stabilne. Niektóre inwestycje są sprzedawane taniej od oddawanych dawniej, bo i koszty ich wybudowania są niższe (kryzys obniżył ceny działek, materiałów i robocizny). W dodatku bankowcy wróżą załamanie rynku kredytowego, jeśli nadzór finansowy wprowadzi kolejne ograniczenia dotyczące portfeli kredytowych banków. A jeśli brak kredytów ograniczy popyt, to i ceny będą musiały spaść. Może więc warto poczekać i zobaczyć co się będzie działo na rynku?
Złoto jeszcze w końcówce wakacji dało kilkuprocentowy zysk, a analitycy rynku mówią, że to dopiero początek fali wzrostowej po krótszym niż zwykle wakacyjnym zastoju. Dość powiedzieć, że uncja, która kosztuje dziś ok. 1200 dol. od tegorocznego minimum z lutego poszła w górę o ponad 200 dol. W ciągu dekady cena wzrosła o prawie tysiąc dolarów.
Przede wszystkim złoto inwestycyjne stało się ulubionym aktywem wszelkiego rodzaju funduszy. Nic w tym dziwnego, skoro niemal cały świat jest gigantycznie zadłużony i prędzej czy później kolejne kraje będą musiały sobie radzić z problemem szybko rosnącej inflacji. Niebawem też pojawi się kolejny czynnik kształtujący popyt na złoto - tym razem jubilerskie. Jesienią w Indiach rozpoczyna się tradycyjny okres ślubów, który jest czasem żniw dla jubilerów.
Jeszcze przed wakacjami analitycy Credit Suisse mówili o dojściu ceny w ciągu kilku tygodni do 1300 dol., a do końca roku do pułapu 1500 dol. Przewidywali, że wtedy może jednak pęknąć spekulacyjna bańka. Jednocześnie aktualna pozostaje prognoza Naufal Sannaullach z Mises Institute, że cena uncji osiągnie 2000 dol. do 2012 r. Co bardziej odważni analitycy spodziewają się nawet, że w ciągu kilkunastu miesięcy zobaczymy kurs uncji złota powyżej 2000 dolarów.
Wizja takiego zarobku, odnosząca się również do innych szlachetnych metali, może kusić, ale jednocześnie nie ma przecież gwarancji, że po dynamicznym wzroście nie dojdzie do głębokiej korekty. W końcu na rynku operują wielkie fundusze, które sporo już zarobiły i w każdej chwili mogą zechcieć zrealizować zyski.
No chyba, że rynki finansowe znajdą wreszcie jednoznaczny kierunek i zacznie się wielka hossa. Albo ostra bessa. Na razie i jedno i drugie wydaje się równie prawdopodobne.
Rozmowa z Radosławem Cholewińskim, głównym ekonomistą Noble Banku.
Czy wyższy VAT mocno podniesie nam koszty życia?
- Skala podwyżki od początku przyszłego roku jest symboliczna na tle zacieśnienia polityki fiskalnej, które się odbywa w krajach zachodniej Europy. Jeden punkt procentowy nie jest zmianą, która wymuszałaby jakieś drastyczne dostosowania po stronie konsumpcji.
Czyli nie należy się obawiać tego, że te podwyżki mogą spowodować spadek skłonności do oszczędzania?
- Gospodarstwa domowe będą miały nieco mniej pieniędzy, więc mniejsza część dochodów będzie mogła zostać zaoszczędzona. Natomiast jeśli chodzi o negatywne implikacje dla giełdy czy rynku funduszy inwestycyjnych, to tego bym się nie spodziewał, ponieważ ta grupa, która będzie najbardziej dotknięta podwyżkami VAT, czyli osoby, w których strukturze wydatków największy udział ma żywność czy artykuły pierwszej potrzeby, de facto nie oszczędza. Sądzę, że ci, którzy w tej chwili inwestują aktywnie będą to robić dalej.
Ale w bankach raczej nie przybędzie pieniędzy, które mogłyby zostać przeznaczone na zwiększenie akcji kredytowej.
- Nawet gdyby VAT-u nie podwyższono, to w najbliższym czasie sektor bankowy nie będzie mógł dynamicznie kreować akcji kredytowej, ze względu na bardzo wysoką relację kredytów do depozytów. Problem jest jednak po stronie sektora bankowego, a nie po stronie otoczenia makro.
Nakłada się na siebie klika czynników. Ograniczenia na rynku kredytowym, podwyżka podatku - prawdopodobnie nie ostatnia w najbliższych latach, sceptyczne oceny sytuacji na rynku pracy głoszone przez wielu ekonomistów. To wszystko może ograniczyć konsumpcję.
- Owszem, wzrost konsumpcji będzie słabszy, co do tego nie ma wątpliwości. To jest normalny, ekonomiczny efekt, że jeżeli podniesiemy ceny, to popyt konsumpcyjny będzie rósł wolniej. Natomiast nie będzie to takie spowolnienie, które mogłoby spowodować, że firmy zaczną mieć problemy ze zbytem produkowanych towarów i dojdzie do zwolnień czy wzrośnie bezrobocie.
Inflacja, bezrobocie, PKB - zobacz dane z Polski i ze świata
Nie brakuje jednak opinii, że prognozy dotyczące spadku bezrobocia - i zresztą nie tylko - w rządowym wieloletnim planie finansowym są przesadnie optymistyczne.
- Ja akurat stanowczo nie zgadzam się z opiniami ekonomistów, dotyczącymi tego, że założenia makro w tym planie są nadmiernie optymistyczne. Wystarczy popatrzeć na dane o zatrudnieniu w sektorze przedsiębiorstw, by stwierdzić, że sytuacja na rynku pracy poprawia się w szybkim tempie. Jeżeli ono się utrzyma, to w grudniu zatrudnienie będzie o około 2 proc. wyższe niż przed rokiem, co oznacza, że musi spaść bezrobocie. Oceniam, że tendencja wzrostowa bezrobocia już się odwróciła i jeżeli ożywienie na rynku pracy, które widzimy w ostatnich miesiącach się utrzyma, to na koniec 2011 r. możemy mieć nieco powyżej 10 proc. ludzi bez pracy. Nie będzie tak, że wzrost konsumpcji będzie ograniczany przez sytuację na rynku pracy.
Widzi pan przyszłość w jasnych barwach. A zagrożenia zewnętrzne? Symptomy osłabienia tempa odbicia w USA i w Azji?
- Zgodzę, że moja prognoza jest optymistyczna, powyżej rynkowego konsensusu. Ostatnie spowolnienie nauczyło mnie jednak, że to, iż jakaś opinia jest podzielana przez wiele osób to niekoniecznie znaczy, że jest prawdopodobna.
Konsensus jest taki, że nie będzie ożywienia. Ja uważam, że większość się myli i poprawa w polskiej gospodarce będzie bardzo widoczna. Spodziewam się 3,5-proc. wzrostu PKB w tym i ponad 4-proc. w przyszłym roku.
Wiele jednak zależy od sytuacji w otoczeniu Polski. Od popytu w Unii, w Niemczech...
- To nie jest tak, że w tej chwili nic nie zagraża polskiej gospodarce. W Niemczech akurat sytuacja jest bardzo pozytywna. Od początku tego roku kondycja eksportu jest taka, jakiej nie notowano w tej dekadzie. To przekłada się automatycznie na sytuację Polski, stymuluje nasz eksport.
... ale Niemcy eksportują bardzo dużo do tych krajów, które są w tej chwili wymieniane jako strefy zagrożone osłabieniem tempa wzrostu.
- Tak. Eksport niemiecki czy generalnie przemysł tego kraju jest stymulowany przez gospodarki azjatyckie, przede wszystkim przez Chiny. I owszem w przypadku tego kraju mamy do czynienia ze spowolnieniem. Tylko trzeba pamiętać o tym, że gospodarka chińska jest regulowana w sposób administracyjny. To nie jest wolny rynek i to, że w Chinach obserwujemy wzrost 8-proc. a nie 10-proc. jest w dużej mierze wynikiem decyzji politycznych. Więc ja bym nie przywiązywał aż tak nadmiernej wagi do tego, że Pekin mówi o spowolnieniu, bo w dalszym ciągu będzie tam bardzo silny wzrost.
- Gospodarka tego kraju jest zresztą w takiej sytuacji, w której wzrost zmienia jakościowy charakter. Czym innym jest wzrost o 12 proc. z bardzo niskiej bazy, gdzie kupuje się dobra inwestycyjne nisko przetworzone, a czym innym jest po kilku latach wzrost z odpowiednio wyższej bazy, gdzie popyt nie kieruje się na surowce, tylko np. na dobra inwestycyjne, które produkują kraje zachodnie. Tak więc ja nie traktowałbym Chin, jako aż takiego zagrożenia.
- Natomiast zagrożeniem są Stany. Co prawda Polska nie ma znaczącej wymiany z USA, ale ma ją strefa euro i sytuacja za oceanem będzie silnie oddziaływać na Euroland. Natomiast wykluczam w tej chwili scenariusz, że w Stanach będziemy mieli do czynienia z drugim dnem recesji. Utrzymuje się tam ekspansja gospodarcza, tylko że wolniejsza niż wcześniej. To też nie jest jeszcze powód, aby w strefie euro miało nastąpić wyraźne pogorszenie aktywności gospodarczej.
Wracając na nasze podwórko, mówił pan już o tym, że banki nie są skłonne pożyczać pieniądze. W dodatku wchodzą w życie administracyjne ograniczenia, rekomendacje Komisji Nadzoru Finansowego. Czy będzie dużo trudniej o kredyt?
- Myślę, że będziemy mieli do czynienia z dwoma efektami - z jednej strony to będzie, mimo wszystko, luzowanie polityki kredytowej przez banki. Będą one skłonne akceptować większe ryzyko. Nie ma jednak wątpliwości co do tego, że rekomendacje, których wprowadzenie jest planowane przez nadzór finansowy przyczynią się do ograniczenia tempa wzrostu kredytów. Ale taki jest ich cel.
Pan jest zwolennikiem brania kredytów w walutach?
- To jest ryzyko, które każdy musi sam dla siebie skalkulować. Ocenić, czy mniejsza rata w dniu dzisiejszym i perspektywa utrzymania się tych niższych rat przez jakiś jest warta podjęcia ryzyka.
Teraz jednak konieczne będzie przestawienie się na kredyty złotowe i dynamika kredytowania zostanie wyhamowana.
Czy ceny nieruchomości spadną, jeśli spełnią się prognozy, że w drugiej połowie roku nastąpi załamanie na rynku kredytowym z powodu ograniczeń narzuconych na banki przez nadzór finansowy?
- Być może spadną, jednak nieznacznie. Żeby spadek był mocniejszy musiałby się pojawić jeden element - sprzedający, a w Polsce celem zakupu mieszkania jest przede wszystkim realizacja własnych potrzeb mieszkaniowych, więc sprzedających nie jest wielu.
Ale budownictwo mieszkaniowe obudziło się z kryzysowego letargu. Ruszyły budowy, jest sporo nowych inwestycji i to relatywnie tanich, bo budowanych już na tańszych działkach, po spadku cen materiałów budowlanych, z wykorzystaniem tańszej siły roboczej. W naturalny sposób ceny mogą trochę się obniżyć. Co będzie gdy w dodatku okaże się, że nie ma chętnych na kupowanie mieszkań, bo ludzie nie dostają kredytów?
- Ze względu na niższe ceny działek, niższe ceny materiałów budowanych, może się pojawić jakiś spadek cen, z tym się zgodzę. Natomiast nie jestem przekonany, czy zmniejszenie wzrostu akcji kredytowej będzie w stanie samo z siebie doprowadzić do tego, aby ceny nieruchomości wyraźnie spadły. Zeszły rok pokazuje, że Polski rynek nieruchomości cechuje się bardzo niską elastycznością. Nie spodziewałbym się gwałtownej przeceny mieszkań.
Czy warto kupować w tej chwili, czy może za kilka miesięcy nieruchomości w celach inwestycyjnych?
- Ja bym poczekał na reakcję rynku po wprowadzeniu regulacji. Moja prognoza jest taka, że ceny nieruchomości nie będą rosły, albo nieznacznie spadną. Więc jeśli jest szansa kupienia tego samego mieszkania za rok w tej samej cenie, albo nawet taniej niż teraz, to lepiej się wstrzymać.
A inwestycje giełdowe? Co by się stało, gdyby zrealizowany został pomysł resortu pracy i fundusze emerytalne przestałyby inwestować?
- Jako uczestnik systemu emerytalnego i obywatel tego kraju mam nadzieję, że pomysły minister Jolanty Fedak nie zostaną wprowadzone w życie, bo są szkodliwe. Zadajmy sobie pytanie - co będzie z polskim długiem publicznym, jeżeli OFE przestaną kupować obligacje? Zawieszenie przelewania składek do OFE na dwa lata podkopywałoby również zaufanie do instytucji rynku finansowego.
Będzie wysyp prywatyzowanych państwowych spółek. Czeka nas tąpnięcie na giełdzie?
- Myślę, że będziemy w pewnym sensie widzieć kontynuację tego co się dzieje w tym roku. Czyli w okresie koncentracji ofert prywatyzacyjnych będzie prawdopodobnie postępować umocnienie złotego.
Na pewno tak duża podaż akcji przeszkodzi w systematycznym, dużym wzroście na giełdzie. Będzie on wolniejszy niż w innych gospodarkach, które nie będą tak ambitnych planów prywatyzacyjnych realizować. Natomiast wydaje mi się, że prywatyzacja to jest coś, co trzeba w pewnym momencie zrobić i determinacja rządu będzie bardzo silna, bo dziurę budżetową trzeba czymś zatkać.
Na razie mamy tylko plany, programy, a za chwilę zacznie się realna dyskusja nad budżetem. Co rząd może, albo raczej musi zrobić, aby kraj nie wpadł w wielkie tarapaty finansowe?
- Żeby utrzymać deficyt na przyzwoitym poziomie w tym i przyszłym roku, musi niewiele. Natomiast, co będzie kiedy wzrost gospodarczy spowolni? Wtedy deficyt gwałtownie wzrośnie, jeżeli nie zostaną wdrożone strukturalne reformy. Żeby zapewnić stabilność finansów państwa w perspektywie wybiegającej na kilka kwartałów, to konieczne są zdecydowane działania.
Jeśli ich nie będzie, to zacznie się zacieśnianie polityki monetarnej przez Radę Polityki Pieniężnej?
- Oceniam, że jeżeli po przyszłorocznych wyborach parlamentarnych okaże się, że nowo wybrany rząd nie realizuje programu reform, to wtedy ze strony RPP będzie konieczna pewna kompensacja premii za ryzyko.
Złoty będzie się umacniać?
- Spodziewam się, że w przyszłym roku możemy mieć do czynienia z około 9-proc. umocnieniem złotego, natomiast do końca tego roku powinniśmy zejść poniżej 4 zł za euro. Moja prognoza to 3,90 zł.
- Historycznie było tak, że złoty umacniał się, kiedy występował jeden z dwóch czynników: albo rosły stopy procentowe w kraju, albo polska gospodarka wykazywała wzrost aktywności. Myślę, że z obydwoma tymi czynnikami będziemy mieli do czynienia już w perspektywie kilku miesięcy. Podwyżki stóp w Polsce następują wcześniej niż w innych krajach, więc umocnienie polskiej waluty będzie miało uzasadnienie w fundamentach.
- Jednym z czynników sprzyjających umocnieniu złotego będzie prywatyzacja.
W co inwestować pieniądze w tych dosyć ciężkich czasach?
- Polska ma bardzo przyzwoite perspektywy wzrostu i równocześnie perspektywę rosnącej inflacji, tak więc kupno rządowych obligacji oceniam jako zły pomysł, natomiast wydaje mi się, że w polskiej giełdzie jest wartość.
- Zwróciłbym też uwagę na niemiecki rynek kapitałowy ze względu na bardzo dobrą sytuacje makroekonomiczną niemieckiej gospodarki. W Stanach aktywność gospodarcza będzie rosła natomiast w wolniejszym tempie, więc tam giełda nie wydaje się najlepszym pomysłem.
- Jeżeli w skali globalnej będziemy mieli do czynienia jednak z pewnym wzrostem aktywności gospodarczej i ze stopniowym odradzaniem się presji cenowej, to powinno również skłaniać do pomyślenia o surowcach. Surowce energetyczne stanowią zabezpieczenie przed inflacją, a metale przemysłowe drożeją w miarę wzrostu aktywności gospodarczej. Właściwą strategią wydaje się również posiadanie długiej pozycji na złotym. Warto też myśleć o funduszach rynku pieniężnego. Powinny one być przedkładane nad fundusze obligacji z uwagi na perspektywę wzrostu stóp procentowych w Polsce.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Buczek