Strategia wygrany - wygrany
Zgoda buduje, niezgoda rujnuje - wszyscy znają to powiedzenie. Sęk w tym, że tylko niewielu wie, iż jest ono aktualne także w wypadku sporów gospodarczych. Prowadzenie biznesu jest jak jazda samochodem po długiej i wyboistej drodze - prędzej czy później trafi się na jakiś kamień, wyrwę w jezdni, a może nawet dojdzie do kolizji.
Wówczas, co zrozumiałe, przeciętny kierowca żywo i energicznie gestykuluje, przeklina kogo się tylko da, a sprawcę kłopotów najchętniej wysłałby do wszystkich diabłów. Jedyne o czym myśli, to szybkie naprawienie szkody, najlepiej z nawiązką. Wreszcie, wcześniej czy później, pada słowo - sąd. Oczywiście, każdy ma do tego prawo. Ale czy warto?
Sprawy sądowe ciągną się latami: kwestionowanie świadków, podważanie ekspertyz, odwołania, apelacje, kasacje. Do tego koszty adwokatów, opłat sądowych, stracony czas. No i niepewność co do wyroku oraz nerwy... Może więc lepiej zyskać mniej, tyle że bez tych wszystkich niedogodności?
Takie właśnie podejście do sporu prezentuje mediacja. Zjawisko wciąż w Polsce mało znane, acz zasługujące na większą uwagę. W końcu jest "skuteczną metodą rozwiązywania konfliktów gospodarczych z udziałem niezależnej osoby trzeciej (mediatora), który pomaga stronom osiągnąć porozumienie". To przynajmniej obiecuje definicja. Lecz i międzynarodowe doświadczenia pokazują, że praktyka nieznacznie tylko odbiega od teorii.
- Ze statystyk zagranicznych wynika, że nawet 65 proc. spraw w sądach nadaje się do mediacji, a aż 90 proc.z nich można rozwiązać w drodze ugody - twierdzi Maciej Bobrowicz, mediator gospodarczy oraz prezes Polskiego Stowarzyszenia Mediacji Gospodarczej. - Z kolei w kilkunastu mediacjach pozasądowych, w których byłem mediatorem, prawie wszystkie miały szczęśliwy finał.
Powyższe statystyki odnoszą się do doświadczeń sądu w Getyndze w Niemczech. W angielskim Exeter także dwie na trzy sprawy są kierowane do mediacji, z czego trzy czwarte kończy się ugodą.
Jednak liczy się i czas. W profesjonalnych brytyjskich ośrodkach sądowej oraz pozasądowej mediacji gospodarczej (Anglosasi przewodzą w tej dziedzinie) dochodzenie do konsensusu trwa w zasadzie jeden, dwa dni. W ich wypadku szansa na zawarcie ugody sięga 80 procent. Ale to i tak przy konfliktach grubszego kalibru. Sprawy do 5 tys. funtów trwają średnio pół godziny, zaś mediacje dla sum powyżej tej kwoty zajmują około trzech godzin.
Niemalże stuprocentową skutecznością chwali się również Krzysztof Ślęzak, partner kancelarii Auxilium, wyspecjalizowanej w działaniach pojednawczych. Jak mówi, uczestniczył w rozwiązywaniu blisko 50 sporów, z których 97 proc. zakończyło się zrealizowaniem ugody w całości.
- To jest efekt sytuacji typu wygrany - wygrany - zapewnia Ślęzak. - Bo gdy już ktoś się zdecyduje podpisać ugodę, to znaczy, że się z nią wewnętrznie zgadzał. Inaczej by tego nie robił.
W tym stwierdzeniu kryje się tajemnica sukcesu mediacji. Z reguły po usłyszeniu wyroku w sądzie jedna strona czuje się przegrana. A zatem wewnętrznie buntuje się przeciwko temu, co jej narzucono. Po wyjściu z sali będzie więc piętrzyć trudności w realizacji postanowienia Temidy.
Tymczasem uściśnięcie dłoni i odejście od stolika mediacyjnego w zgodzie oznacza, że strony osiągnęły satysfakcjonujący je kompromis. To ostatnie słowo stanowi sens ugody, ale i jej przekleństwo. Nierzadko wina jednej ze stron jest ewidentna, gdy np. przedsiębiorca nie zapłacił za towar bądź go nie dostarczył. Poszkodowany rozumuje zatem następująco: czemu mam ustępować, skoro on jest mi winien pieniądze. I pójście na jakiekolwiek ustępstwo traktuje jak oczywistą dla siebie stratę. A przecież rozwiązanie sporu przy udziale sądu może się okazać jeszcze bardziej kosztowne.
- Nawet gdy widać, że sprawy są ewidentnie do wygrania w sądzie, firmy wolą ugodę, ponieważ wiedzą, że tak będzie szybciej, taniej i bardziej komfortowo - zauważa Maciej Bobrowicz. - Konflikty mają bowiem swoje koszty bezpośrednie (procesowe, adwokaci, biegli) i pośrednie (utrata wizerunku czy też rynku, spadek renomy, zwiększenie ryzyka prowadzenia interesów). Dodatkowo następuje demotywacja pracowników i menedżerów.
Krzysztof Ślęzak pamięta jedną ze spraw, w której o zawarciu ugody przesądziła taka właśnie kalkulacja.
- Powodem sporu były niezapłacone rachunki - wspomina. - Skierowanie sprawy do sądu i kolejne rozprawy nie przynosiły większego rezultatu. Konflikt narastał. Zacząłem od tego, że na zwykłej kartce papieru podliczyłem koszty, jakie do tej pory poniósł przedsiębiorca-wierzyciel. Potem wspólnie oszacowaliśmy, ile to jeszcze może trwać i kosztować. Wreszcie przedstawiłem stronom konkretną propozycję - spłatę w systemie ratalnym.
- Do ugody doszło już na drugim spotkaniu i pieniądze, mimo że wąskim strumieniem, to jednak zaczęły spływać na konto - uzupełnia Artur Samokar, drugi wspólnik kancelarii Auxilium.
- Już po mediacji wierzyciel przyznał, że gdyby to sam dłużnik zaproponował takie rozwiązanie, on i tak by się nie zgodził. Ot tak, dla zasady.
To przykład myślenia, które profesjonaliści określają mianem "białe - czarne". W oczach strony wszystko, co proponują przeciwnicy, jest złe, gdyż gdyby było dobre, to przecież by tego nie sugerowali. Z samej zasady takie pomysły się zatem odrzuca. Lecz to tylko jeden z licznych przykładów:
- Podobnych zjawisk psychologicznych jest bardzo wiele - potwierdza Maciej Bobrowicz. - Mediator patrzy na to z zewnątrz i stosuje odpowiednie narzędzia, choćby prowadzenie z każdą ze stron rozmów na osobności, by zmienić ich percepcję, na przykład język zabarwiony emocjami na język neutralny.
Skierowanie sprawy do mediacji, nie zaś do sądu, ma też kolejny niezaprzeczalny atut. Gwarantuje dyskrecję. Wiadomo - na prywatne spotkanie z udziałem mediatora media wstępu nie mają, a do sali sądowej zazwyczaj tak.
Alina Szarlak z White & Case i radca prawny Krzysztof Seroczyński w listopadzie minionego roku rozpoczęli mediacje dotyczące dostarczenia przez niemiecką firmę maszyny do polskiego przedsiębiorstwa. Coś w niej szwankowało, więc trzeba było rozwiązać problem. Mediacje były dla nich oczywiste, mimo że w umowie nie znalazł się zapis zobowiązujący kontrahentów do rozstrzygania ewentualnych sporów na drodze pozasądowej. Oczywiste także dlatego, że partnerzy od początku wykazywali dużą wolę, by sporną kwestię załatwić we własnym gronie.
- W Niemczech często wpisuje się do umowy, że strony podejmą starania o polubowne załatwienie ewentualnych spraw, nawet bez wymieniania z nazwy samych mediacji - zauważa Szarlak.
Ugodę udało się zawrzeć już po sześciu miesiącach. Już, ponieważ w tym czasie odbyło się zaledwie sześć spotkań, mniej więcej w miesięcznych odstępach. I Krzysztof Seroczyński, który ma za sobą kilka mediacji, i Alina Szarlak, dla której było to novum, zwracają uwagę, że to właśnie w liczbie spotkań należy liczyć długość procesu mediacyjnego.
Obaj prawnicy zauważają także, że konflikty pomiędzy korporacjami są czymś na porządku dziennym. Zatem prędzej czy później każdy menedżer stanie przed decyzją, czy się na ugodę decydować, czy nie. Alina Szarlak dodaje również, że mediacje w bądź co bądź bardziej rozwiniętym od Polski kraju, jakim są Niemcy, zaczęły mieć powodzenie raptem dekadę temu.
Krzysztof Seroczyński wspomina jeszcze jeden szczegół - w tym konkretnym wypadku obie firmy miały kontakty biznesowe jeszcze przed wojną.
A że nigdy nie wiadomo, z kim po latach przyjdzie nam robić interesy, tym bardziej korporacjom powinno zależeć na budowaniu dobrych relacji.
Przekonał się o tym Maciej Minch, właściciel Biura Projektów i Realizacji Inwestycji Vegacad. Gdy nie mógł się doczekać zapłaty za projekt, postanowił nieco zaryzykować i zamiast iść do sądu - spróbować mediacji.
- Ostatecznie kompromis kosztował mnie 30 proc. wartości umowy, jednakże zaoszczędziłem czas i nerwy - wylicza korzyści. - Dzisiaj rozmawiamy ze sobą, co niewątpliwie świadczy o tym, że ugoda była dobra.
Dlatego w przyszłości w podobnych sytuacjach również zamierza korzystać z tej metody rozwiązywania sporu i uzyskania ugody. Tym bardziej że wynegocjowane warunki, gdy nie są przestrzegane przez strony, po zatwierdzeniu przez sąd nabierają mocy wyroku.
Przewagą mediacji jest także pokojowa atmosfera rozmów, brak sztywnych sądowych reguł i niespotykany nigdzie indziej komfort dyskusji.
- Mediacje można prowadzić choćby w kawiarni - zaznacza Maciej Bobrowicz. - Ja sam kiedyś mediowałem, spacerując po parku w Poznaniu. Druga strona czekała nieopodal i po godzinie zawarliśmy ugodę.
Teoretycznie rzecz biorąc, negocjować można i przez telefon czy internet, jednak w praktyce efekty przynosi tylko rozmowa twarzą w twarz. Bo mediator musi mieć też sposobność badania "jakości informacji" otrzymywanych od stron, np. na podstawie mowy ciała. Przez telefon nie da się tego sprawdzić.
Krzysztof Ślęzak dodaje, że on sam zazwyczaj umawia się na rozmowy u jednej ze stron konfliktu, natomiast unika własnej kancelarii. Wówczas łatwiej przekonać oponentów, że mediator nie jest niczyim adwokatem, a w toczącym się sporze zachowuje przede wszystkim neutralność.
- To bardzo ważne - tłumaczy mecenas Bobrowicz. - Mediator z definicji musi być neutralny. Profesjonalista wykonuje swoje zadanie tak, by bezstronność utrzymać przez całe rozmowy.
I to chyba jedyny punkt styczny mediacji i rozprawy sądowej.
Adam Mielczarek