Tak się kończy gospodarczy cud
Świetny program wspierania rodzin, niezwykle długi okres szybkiego wzrostu PKB, zdywersyfikowana gospodarka i rekordowo niskie bezrobocie. To obraz Brazylii sprzed kilku lat. Teraz natomiast, po największej w historii recesji, przyszedł czas wyrzeczeń, czyli podwyższenia wieku emerytalnego i masowej prywatyzacji. O tym, co poszło nie tak w największym kraju Ameryki Łacińskiej, pisze Marcin Lipka, główny analityk Cinkciarz.pl.
W ubiegły weekend najlepsze szkoły samby zakończyły występy w Rio De Janeiro. Dla Brazylijczyków powrót do szarej rzeczywistości po karnawałowych szaleństwach może być mniej bolesny niż realia, które nastały po wieloletniej ekonomicznej fieście. Zakończyła się ona niezwykle gwałtownym osłabieniem lokalnej waluty w 2014 roku, dotkliwą recesją pozbawiającą zatrudnienia 12 milionów osób oraz olbrzymimi roszadami w brazylijskiej polityce.
Zaskoczenie dotyczące Brazylii i trudności w ocenie jej sytuacji są tym większe, że kraj w okresie prosperity był dość często chwalony za granicą. Brazylia ma względnie zdywersyfikowaną gospodarkę, której eksport opiera się zarówno na żywności czy metalach przemysłowych, jak i sprzedaży produktów sektora motoryzacyjnego. Brazylia jest również trzecim na świecie dostawcą samolotów komercyjnych. Kogo można winić za załamanie koniunktury, masowe bezrobocie i niepewną przyszłość kraju?
W 1985 r. Brazylia wyrwała się z objęć wojskowej dyktatury, a w 1990 r. przeprowadzono pierwsze bezpośrednie wybory parlamentarne. Początek lat 90. nie był stabilny dla gospodarki, którą nękała przede wszystkim bardzo wysoka inflacja.
Galopujące ceny udało się stosunkowo szybko zastopować i kraj wszedł na ścieżkę umiarkowanego wzrostu i relatywnie spokojnych cen. Natomiast olbrzymim problemem Brazylii, podobnie zresztą jak innych państw tego regionu, były nierówności społeczne. I tutaj na arenę wkracza szeroko propagowana przez lewicowego kandydata na prezydenta idea niewielkich pieniężnych zasiłków dla rodzin.
Luiz Inacio Lula da Silva (znany jako Lula) wykorzystał w kampanii wyborczej (2002 r.) pomysły dr Cristovama Buarque dotyczące warunkowych transferów pieniężnych dla rodzin. Program okazał się olbrzymim sukcesem. Rodziny otrzymywały niewielkie kwoty pieniężne (równowartości ok. 50-100 zł) w zamian za to, że dzieci chodziły do szkoły czy regularnie badały swoje zdrowie, a rodzice poprawiali kwalifikacje zawodowe i aktywnie szukali pracy.
Program Bolsa Familia (szeroko opisywana np. przez Wojciecha Duranowskiego) sprawił, że Lula nie tylko został prezydentem, ale również stał się bohaterem narodowym i ikoną dla prospołecznej polityki gospodarczej. Odchodząc ze stanowiska po dwóch kadencjach, przywódca miał nawet 80 proc. poparcia (2010 r.).
Pierwsze lata rządów Luli przebiegały względnie spokojnie. Wzrost gospodarczy kształtował się w okolicach 4 proc. Inflacja nie była szczególnie wysoka, a kraj notował nadwyżki na rachunku obrotów bieżących. Do tego bardzo dobrze działał program Bolsa Familia, redukując nierówności społeczne.
Pewne zawahanie się popularności nastąpiło przed wyborami w 2006 r. Wynikało ono z niewielkiej, jak się wtedy wydawało, afery korupcyjnej. Członkowie partii Luli mieli przekupywać parlamentarzystów w zamian za poparcie dla sprzyjających rządowi ustaw. Otrzymywali oni mensalao, czyli po portugalsku miesięczne wypłaty.
Afera finalnie nie zmieniła jednak obrazu brazylijskiej sceny politycznej. Lula łatwo wygrał wybory i kontynuował swoje rządy. Jednak wydaje się, że to właśnie skandal mensalao był jednym z głównych przyczyn katastrofy gospodarczej Brazylii niespełna dekadę później.
Chociaż mensalao nie przeszkodziło w karierze politycznej Luli, to jednak wpłynęło na jego politykę gospodarczą. - Po aferze w 2006 r. Lula przesunął się w stronę populizmu - mówiła na łamach "The New York Times" dr Monica de Bolle, czołowa brazylijska ekonomistka. - Potrzebował poparcia, by nie być odsuniętym ze stanowiska - argumentowała de Bolle, która jest jednocześnie ekonomistką w amerykańskim think-tanku Peterson Institute for International Economics.
Populizm polegał m.in. na utrzymywaniu niezwykle hojnego systemu emerytalnego, którego świadczenia nierzadko przekraczały wynagrodzenia, a dodatkowo pracownicy sektora publicznego mogli na nie przechodzić w wieku znacznie poniżej 60 lat. Rząd ochoczo (często o kilkanaście proc. rocznie) podnosił minimalne wynagrodzenia, niezależnie od koniunktury.
Władze utrzymywały także bardzo silne kontakty ze spółkami skarbu państwa. Przedsiębiorstwa publiczne miały dostęp do taniego finansowania z państwowych banków. Z kolei sektor prywatny miał znacznie mniejsze możliwości dostępu do kredytu, a jego inwestycje były wypychane przez krajowe molochy.
Brazylijski budżet praktycznie zawsze był konstruowany pod 3-procentowy korek. Nie przeszkadzało to jednak, by dzięki wyjątkowo dobrej koniunkturze w 2008 r. otrzeć się nawet o zbilansowane finanse publiczne.
Wysoki deficyt nie przekładał się natomiast na wyraźny wzrost wskaźników opisujących zadłużenie. Dlaczego? Gospodarka rosła stosunkowo szybko (4-5 proc. rocznie), więc mimo kwotowego wzrostu zadłużenia relacje zobowiązań państwa w stosunku do PKB nawet malały. W rezultacie na początku kadencji Luli wskaźnik długu do PKB wynosił 58,5 proc., a pod koniec 54,2 proc.
Sceptycy wobec prowadzenia spraw gospodarczych przez Lulę musieli zamilknąć, gdy okazało się, że kryzys z lat 2007-2009 nie naruszył wyraźnie brazylijskiej gospodarki. W tych trzech latach gospodarka urosła ponad 12 proc. i tylko 2008 był rokiem stabilizacji PKB.
Również okres tuż po globalnej recesji okazał się korzystny, chociaż część ekonomistów zwracała uwagę, że dobra koniunktura to wynik czynników jednorazowych (np. wysokich cen cukru, soi, miedzi oraz silnego popytu na te surowce z Chin), to jednak niezaprzeczalny był fakt, że brazylijska gospodarka rosła, a grono sceptyków malało.
Pod koniec 2010 r. Lula oddaje władzę swojej partyjnej koleżance Dilmie Rousseff. W orędziu prezydenckim, według cytatu z książki "Brazil's Lula: The Rise and Fall of an Icon", mówił: "Jak wszyscy wiemy, Brazylia żyje dziś w magicznym okresie ekonomicznego wzrostu, włączenia społecznego, wysokiego zatrudnienia, dystrybucji dochodu i zmniejszenia się regionalnych nierówności. Jestem przekonany, że w kolejnych latach Brazylia pozostanie krajem szans i prosperity, przekształcając się w kraj rozwinięty".
Dilma Rousseff miała jednak znacznie mniej szczęścia niż Lula. Popyt z Chin na surowce zaczął słabnąć i ceny się obniżyły. Stare i sprawdzone metody stymulacji fiskalnej z poprzedniej dekady przestały działać, a strukturalne problemy zaczęły ciążyć nad rozwojem i podwyższać ceny.
Ekipa Dilmy, mimo piętrzących się problemów, nie dawała za wygraną. Wyższe rachunki za prąd zaczęło rekompensować państwo. W 2013 r. na dotacje do energii elektrycznej wydano 10,6 mld dolarów.
Dobre porównanie skali dopłat do rachunków za prąd zrobiła licząca się brazylijska gazeta "Folha de S.Paulo". Redakcja zwracała uwagę, że w 2013 r. wydano więcej na dopłaty do prądu niż na budowę stadionów przed Mistrzostwami Świata w piłce nożnej zaplanowanymi na 2014 r.
Regulowanie cen przez państwo miało też inny efekt. Nie tylko zmniejszało koszty dla gospodarstw domowych, ale także obniżało wskaźnik inflacji. Z kolei dzięki niższemu wskaźnikowi inflacji wyższy był realny wzrost gospodarczy, co także ładnie wyglądało w oficjalnych statystykach.
W 2014 r., akurat po Mistrzostwach Świata, wyczerpało się paliwo do dalszego, sztucznie stymulowanego wzrostu PKB. Deficyt sektora finansów publicznych eksplodował, osiągając w 2015 r. ponad 10 proc. PKB, według danych MFW. W kolejnych trzech latach średnio przekraczał 8 proc. W rezultacie dług do PKB wystrzelił do poziomu 88,4 proc.
Chaos w finansach publicznych spowodował cięcie ratingu do poziomu śmieciowego, a brazylijski real w półtora roku stracił połowę wartości. Bezrobocie, które pod koniec 2014 r. wynosiło 4,57 proc., wzrosło w szczytowym momencie do 13,3 proc. PKB skurczył się podczas dwuletniej recesji o 7,5 proc., co było najgorszym okresem w historii dla brazylijskiej gospodarki.
Załamanie gospodarcze w ostatnich latach zbiegło się również z olbrzymią aferą korupcyjną obrazującą patologiczne powiązania parlamentarzystów ze spółkami skarbu państwa czy nawet zaprzyjaźnionymi firmami prywatnymi (np. z sektora budowlanego).
Afera dosłownie przeorała życie polityczne w kraju, a jej bezpośrednim skutkiem było wybranie przez Brazylijczyków na prezydenta skrajnie prawicowego Jaira Bolsonaro. Mimo że zwykle uwagę przykuwają jego silnie zabarwione ideologią wypowiedzi, to dużo ważniejsze są plany gospodarcze.
Nominowany przez niego minister finansów Paulo Guedes jest ortodoksyjnym liberałem. W brazylijskim kongresie procedowana jest obecnie ustawa o drastycznym podniesieniu wieku emerytalnego i likwidacji przywilejów. Oszczędności związane z reformami mają wynieść ponad 1 bilion reali, czyli niespełna 300 mld dolarów w ciągu najbliższej dekady.
Zakładana jest także szeroka prywatyzacja, która ma przeciąć patologię nieefektywnie zarządzanych spółek skarbu państwa. Brazylia ma też obniżyć chroniące ją do tej pory relatywnie wysokie cła oraz zredukować biurokrację, by wspierać konkurencję i rozwój.
Utrzymująca się zaskakująco długo, wbrew sytuacji gospodarczej w innych krajach, dobra koniunktura jest często nazywana cudem gospodarczym. Nie inaczej było w Brazylii. Ten cud w przypadku latynoamerykańskiego państwa był jednak tylko i wyłącznie ułudą związaną ze zbyt silną i procykliczną stymulacją fiskalną oraz sprzyjającymi eksportowi cenami surowców.
Wysoki wzrost PKB i konsumpcja ukrywały z kolei słabości gospodarki, czyli niski poziom inwestycji prywatnych, brak reform strukturalnych, zaburzoną konkurencję i ingerencję państwa w ceny energii elektrycznej oraz paliw.
Z brazylijskiej lekcji warto wysnuć wnioski. Jeżeli szybki wzrost PKB nie wynika ze strukturalnych reform oraz inwestycji, lecz jest rezultatem zbyt silnej i mało produktywnej ingerencji państwa w gospodarkę, to cud wcześniej czy później zamienia się w koszmar.
Marcin Lipka
główny analityk