Tomasz Prusek: Żarty z inwestorami się skończyły
Przykłady Węgier, Turcji czy Włoch dowodzą, że inwestorzy finansowi mają - w przeciwieństwie do wyborców - najwyraźniej już dość populistycznych rządów, które bez hamulców brną w dług i prowadzą lekkomyślną politykę gospodarczą. Wyprzedają ich obligacje i waluty, co przy szalejącej inflacji może państwa doprowadzić na krawędź przepaści. To sygnał ostrzegawczy dla Polski, aby zawróciła z takiej drogi.
Najsłynniejszy prywatny inwestor świata Warren Buffett mawia, że dopiero kiedy przychodzi odpływ widać, kto pływał nago. To powiedzenie doskonale pasuje do sytuacji na finansowej plaży, gdzie odpływ kapitału ukazuje wiele państw z problemami, które wcześniej maskowane były przez dodruk pieniądza i utrzymywania zerowych stóp procentowych. Era taniego i dostępnego w każdej ilości pieniądza definitywnie skończyła się wraz z wychodzeniem gospodarek z pandemii COVID-19, a wybuch wojny w Ukrainie i kryzys energetyczny przyśpieszający wzrost inflacji, zastał wiele rządów w trudnej sytuacji finansowej, która może skończyć się jeśli nie bankructwem, to przynajmniej wyciągnięciem ręki po pomoc do międzynarodowych instytucji finansowych.
Przez wiele ostatnich lat długi można było zaciągać łatwo i przyjemnie, prowadząc populistyczną politykę gospodarczą pod hasłem "na wszystko nas stać", która przedkładała cele polityczne, czyli utrzymanie władzy i nie drażnienie wyborców-konsumentów, nad prowadzenie odpowiedzialnej polityki gospodarczej, która nie polega na rozpasanym życiu na kredyt na koszt przyszłych pokoleń, tylko na budowaniu konkurencyjnej gospodarki będącej źródłem trwałego dobrobytu. Miarą "nagości" po odpływie fali taniego kapitału jest właśnie rentowność obligacji rządowych, w których - jak w soczewce - odbija się rosnąca nieufność inwestorów finansowych do państw, które pogrążają się w gospodarczych kłopotach. Globalni posiadacze kapitału nie zważają już na propagandowe polityczne zapewnienia płynące z wielu stolic, że wszystko jest w porządku, widząc jak galopuje tam inflacja, a koszty obsługi długu rosną wraz ze stopami procentowymi, o ile bank centralny chce rzeczywiście walczyć ze wzrostem cen, a nie być jedynie zblatowany z władzą polityczną za fasadą formalnej niezależności.
W naszym regionie wszystkie problemy "odpływu" świetnie widać po wydarzeniach na Węgrzech, gdzie władza polityczna z premierem Viktorem Orbanem zrobiła wszystko, aby przypodobać się finansowo wyborcom i wygrać kolejne wybory parlamentarne wiosną tego roku. Za to dziś inwestorzy finansowi mówią "sprawdzam" Budapesztowi, co świetnie widać po upadku węgierskich obligacji skarbowych i skokowej przecenie forinta, który wręcz parzy inwestorów w ręce.
Rentowność węgierskich obligacji dziesięcioletnich doszła do 9,50 proc. - dla porównania, przed dwunastoma miesiącami było to zaledwie nieco ponad 3 proc. Trzykrotny skok rentowności w tak krótkim czasie to fatalne świadectwo wystawione węgierskiej polityce gospodarczej. Aby kapitał zagraniczny nie uciekał znad Dunaju, węgierski bank centralny od ponad roku podnosi stopy procentowe, a ostatnio w skali, która coraz bardziej wskazuje na paniczną próbę zahamowania odpływu kapitału. We wrześniu bank centralny podniósł tam główną stopę aż o 1,25 pkt. proc. i sięgnęła 13 proc., czyli więcej nawet niż w przeżartej inflacją Turcji. Posypał się też kurs forinta - za euro trzeba płacić 420 forintów, podczas gdy przed rokiem - 360.
Węgry zmagają się nie tylko ze słabnącym forintem i taniejącymi obligacjami, ale także z problemami z otrzymaniem środków unijnych, bez których, pomimo werbalnego antyunijnego kursu politycznego Budapesztu, nie sposób wyobrazić sobie przyszłość funkcjonowania gospodarki węgierskiej. Szczególnie bolesne dla Węgier jest zestawianie ich pod względem ceny pieniądza i rentowności obligacji z Turcją, która jest dyżurnym przykładem populizmu gospodarczego i upolitycznienia banku centralnego, którego szefowie są po prostu zwalniani przez prezydenta, jeśli nie są skłonni obniżać stóp, aby... w ten sposób walczyć z inflacją, która przekroczyła 80 proc. A przykład tureckiej drogi inflacyjnej był niedawno przywoływany w Polsce w formie ostrzeżenia, i to przez premiera. Wychodzi na to, że kolejne ostrzeżenie powinno dotyczyć przykładu węgierskiego, który w rentowności obligacji i poziomie stóp procentowych coraz bardziej przypomina turecki.
Ale w Europie nie tylko Węgry mają coraz większe problemy ze swoim długiem, którego koszt lawinowo rośnie z powodu podwyżek stóp procentowych. Wystarczy spojrzeć na przykład Włoch, które są tykającą bombą strefy euro. Po wygranych przez prawicę wyborach parlamentarnych inwestorzy niepokoją się, że Rzym nadal będzie pogłębiać swój dług publiczny i dają tego wyraz w notowaniach obligacji - rentowność "dziesięciolatek" zmierza do progu 5 proc., a jeszcze przed rokiem była niespełna jednoprocentowa.
Już przed pandemią COVID-19 relacja długu do PKB wynosiła tam 135 proc., co wydawało się niebezpiecznym poziomem dla wypłacalności, a mimo to - po dalszym pompowaniu pieniędzy do gospodarki - podskoczyła w tym roku do ponad 150 proc.
W ślad za kumulacją długu podążają w górę rentowności obligacji, czyli inwestorzy sprzedają papiery skarbowe, obawiając się niewypłacalności Włoch. Tym bardziej, że od lata w górę ruszyły stopy procentowe Europejskiego Banku Centralnego, co dodatkowo podbija koszt obsługi długu i może Włochów wpędzić w niewypłacalność.
Takie lęki inwestorów rykoszetem biją w wartość euro - kurs eurodolara przełamał parytet i szuka dna. W efekcie całkiem prawdopodobny staje się kolejny kryzys zadłużeniowy w strefie euro, którego liderem będą Włochy. Warto pamiętać, że dekadę temu nie zbankrutowały tak jak Grecja tylko dlatego, że EBC - mając do tego zresztą dość wątpliwy mandat - zaczął skupować na potęgę obligacje rządowe, gdy rentowność doszła do krytycznych 7 proc. I choć EBC może nadal w sposób nieproporcjonalnie duży w stosunku do innych emitentów skupować włoskie papiery, to taka polityka też będzie musiała w końcu mieć swój kres.
Inwestorom coraz bardziej nie podoba się finansowanie rządów, które lekką ręką powiększają dług publiczny. Przekonali się o tym nawet dumni Brytyjczycy, kiedy nowy rząd niespodziewanie ogłosił mocne cięcia podatkowe, aby ożywić gospodarkę, a ogromne braki w kasie państwa planował wypełnić długiem. Zamiast euforii inwestorów dostał "czarną polewkę", bo kurs funta wobec dolara się załamał i wraz z nim zanurkowały obligacje rządowe. To kolejny dowód, że sprzyjający klimat do łatwego zadłużania się nawet największych gospodarek świata po prostu się skończył. I nie warto eksperymentować z posiadaczami kapitału, bo może się to źle skończyć. Po ostatnim załamaniu funta pojawiły się nawet głosy, że Wielka Brytania może potrzebować... pakietu pomocowego od np. Międzynarodowego Funduszu Walutowego.
A co słychać na naszym podwórku? Niestety, jedna zła wiadomość goni drugą i również wpisujemy się na listę państw, nad którymi gromadzą się ciemne chmury. Tak jak w wypadku Węgier, Turcji czy Włoch widać to właśnie po obligacjach rządowych, a także kursie złotego, który dostaje wręcz lanie, szczególnie od dolara. Ale czemu się dziwić, skoro inflacja we wrześniu przekroczyła próg 17 proc., czym po raz kolejny zaskoczyła rząd, a rentowność obligacji dziesięcioletnich ponownie pokonała 7 proc. Inwestorzy porzucają i naszą walutę, i obligacje, bo widzą, że rząd prowadzi politykę fiskalną kompletnie sprzeczną z polityką monetarną, bo z motywacji czysto politycznych - wszak zbliżają się wybory w 2023 roku - stale dosypuje pieniędzy na transfery socjalne i programy pomocowe mające łagodzić skutki podwyżek cen energii, podsycając w ten sposób inflację, którą z kolei stara się gasić Rada Polityki Pieniężnej podwyżkami stóp procentowych, które doszły do 6,75 proc.
Inwestorzy widzą tak zasadniczą sprzeczność polityki fiskalnej i monetarnej, która niestety prowadzi do dalszego wzrostu inflacji, a równoległe spowolnienie gospodarcze grozi, że efektem będzie zabójcza stagflacja. Dlatego coraz bardziej obawiają się inwestować w polskie aktywa, co widać nie tylko po złotym i obligacjach rządowych, ale także notowaniach akcji na warszawskiej giełdzie.
Sęk w tym, że jak na razie sygnały ostrzegawcze, w postaci szybkiej przeceny aktywów, czyli odpływu kapitału z Polski, są lekceważone, co może się skończyć fatalnie dla gospodarki. Inwestorzy finansowi, nie tylko w Polsce, nie są skłonni tolerować prowadzenia populistycznej polityki gospodarczej, która maskowana była przez lata tanim pieniądzem i zerową ceną kredytu. Czasy się zmieniły, i czy nad Dunajem, Bosforem, Tybrem czy nad Wisłą politycy powinni to wreszcie zrozumieć - w przeciwnym razie gospodarki czekają mroczne lata.
Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny, prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Autor felietonu wyraża własne opinie
(śródtytuły pochodzą od redakcji)
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
Zobacz również: