Usta milczą, ale dusze już śpiewają o stanowiskach
Desygnowanie przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego przewodniczącego SLD Leszka Millera na stanowisko premiera jest naturalnym dla całej Polski następstwem wyborów z 23 września.
Wypada zauważyć, że termin tej czynności prawnej nie jest w żaden sposób powiązany z terminem pierwszego posiedzenia Sejmu lub ze wcześniejszym złożeniem dymisji przez rząd ustępujący. Od desygnowania - które jest tylko naznaczeniem - do powołania prowadzi premiera dosyć wyboista droga. Niewątpliwie ma ono jednak ogromne znaczenie psychologiczne, umacniając kandydata w rozmowach o programie i składzie Rady Ministrów.
Nie wszyscy pamiętają, że w krótkich dziejach III Rzeczypospolitej (liczonych od 4 czerwca 1989 r.) zdarzyły się już przypadki desygnowania po wyborach kandydatów na premiera - Czesława Kiszczaka (PZPR) w roku 1989 i Bronisława Geremka (UD) w roku 1991 - którzy po kilku dniach musieli rezygnować z tej misji, wobec niemożności osiągnięcia porozumienia z innymi klubami sejmowymi. Sytuacja Leszka Millera jest diametralnie inna i dla wszystkich stało się oczywiste, że od wczoraj, od godziny 13, Rzeczpospolita ma już premiera na kadencję 2001-2005 (nieco skróconą, do czerwca).
Pozostał tylko drobiazg - jakim rządem będzie kierował? Nadchodzący weekend ma to przesądzić formalnie, ale po wczorajszej rundzie rozmów międzypartyjnych wygląda, iż koalicja SLD-UP już zdecydowała o przyjęciu do swego grona trzeciego udziałowca. Wiadomo, którego - sprawdzonego współuczestnika rządów z okresu 1993-97, czyli dysponującego obecnie 42 mandatami Polskiego Stronnictwa Ludowego. W zapomnienie idzie fakt aktywnego uczestniczenia przez PSL w spółce, która w kwietniu zmieniła w ordynacji wyborczej pierwszy dzielnik (rozliczający głosy na mandaty w okręgach) z 1,0 na 1,4 - co 23 września odebrało liście SLD-UP około 30 miejsc w Sejmie. Chłop mandatu nie przepuści - ludowcy teraz wyciągają pomocną dłoń i uzupełniają tę kadrową wyrwę własnymi posłami, z naddatkiem.
Konstytucja tak silnie umocowała premiera, iż po zaprzysiężeniu jest on praktycznie nie do ruszenia przez antagonistów. Konstruktywne wotum nieufności możliwe jest tylko za porozumieniem stron. Dlatego najsłabszym punktem ewentualnego mniejszościowego rządu SLD-UP w całej kadencji byłoby pierwsze, najważniejsze głosowanie Sejmu - po przedstawieniu przez Leszka Millera exposŽ z programem działania. Widocznie po przekalkulowaniu szans szefowie SLD i UP uznali, że zbyt duże jest ryzyko nieuzyskania bezwzględnej większości (liczonej od liczby posłów biorących udział w głosowaniu). Zwycięzcom wyborów chodzi przecież o sformowanie gabinetu za pierwszym podejściem, a nie korzystanie z kolejnych konstytucyjnych możliwości i przeciąganie rządowej prowizorki aż do grudnia. Po pierwsze - bardzo źle wróżyłoby to na całą kadencję, a po drugie - przedłużałoby pełnienie obowiązków przez rząd Jerzego Buzka.
We wtorek kręgi gospodarcze wystosowały apel o zawarcie parlamentarno-rządowego Paktu dla Polski przez SLD-UP i PO. Chyba sami sygnatariusze apelu nie wierzyli, że ich propozycja ma jakiekolwiek szanse powodzenia. Drugim w kolejności wariantem, akceptowanym przez środowiska biznesowe, był rząd mniejszościowy SLD-UP - to też już staje się nieaktualne. A zatem przedsiębiorcom i menedżerom przyjdzie się pogodzić z twardą, polityczną rzeczywistością.
Zdecydowanie najwięcej obaw wiąże się z możliwym wpływem na gospodarcze decyzje rządu populistycznej rywalizacji Polskiego Stronnictwa Ludowego i Samoobrony. Obie partie chłopskie nie mają zamiaru rezygnować ze swoich postulatów, których zrealizowanie nie jest w żaden sposób możliwe w aktualnej sytuacji finansów publicznych. Ze śmiałych wypowiedzi liderów obu ugrupowań wynika, że kampania wyborcza wcale się dla nich nie skończyła 23 września. A ponieważ ludowa niecierpliwość jest na wyczerpaniu - zatem największy klub będzie musiał mniejszemu partnerowi coś rzucić na pożarcie.
Działacze PSL mają usta pełne programu, ale już im się oczy świecą do obejmowania państwowych stanowisk. Zaraz po wyborach zupełnie poważnie przebąkiwali o ludowym... premierze, ze wskazaniem na Janusza Wojciechowskiego. Śmieszność tej propozycji stała się oczywista nawet dla jej autorów, ale niebawem wróciła - w mrzonkach o stanowisku... marszałku Sejmu. Z pewnym ociąganiem PSL przyjmie etat wicemarszałka. Oczywiście zapotrzebowuje wicepremiera (ilu ich pomieści gabinet Leszka Millera?) oraz ministrów. Wspomnijmy tylko, jak sprawnym szefem MON był Stanisław Dobrzański...
Bezpośrednio po wyborach szanse na sprawne rządzenie Polską wydawały się jednak zdecydowanie większe.