Wojciech Mann o pieniądzach i nie tylko...

Rozmowa z Wojciechem Mannem, najbardziej rozpoznawalnym głosem radiowym w Polsce.

- Czy wie pan ile jest wart pana głos i wizerunek?

- Mogę podać wysoką sumę, ale nie wiadomo, czy to jest wartość rynkowa, czy tylko moje wyobrażenie. Nie umiem tego określić. Pewnie jakąś wartość ma, bo po tylu latach pracy mój głos oraz moja twarz są rozpoznawalne. Wiem, że są na świecie specjaliści, którzy potrafią wycenić wszystko. Niedawno słyszałem, że nogi Edyty Herbuś kosztują milion dolarów. Ładna suma.

- Czy ktoś panu proponował wycenę pana głosu?

- Nie, ani ja nie miałem takiego pomysłu, ani też nikt się z tym do mnie nie zgłosił.

Reklama

- Czyżby dla pana pieniądze nie były ważne? Jak pan traktuje kwestię pieniędzy oraz jak ona była traktowana w pana domu rodzinnym?

- Nie jest prawdą, że pieniądze są dla mnie nieważne. Moje spojrzenie na nie zostało ukształtowane w dwóch systemach ekonomicznych. Moja młodość przypadła na okres rozkwitu pełnego dobrobytu socjalistycznego. Na SGPiS, uczelni na której studiowałem (dzisiejszej SGH), uczono mnie i moich kolegów ekonomii politycznej socjalizmu. Już wtedy gołym okiem było widać, że serwowana nam teoria nie nadawała się do niczego. Nie odnosiła się do rzeczywistości. W tamtych czasach wszystko było dziwne. Moja mama, choć nie była z wykształcenia ekonomistką, potrafiła nawet w momentach kiedy było bardzo cienko, tak gospodarować, tak rozkładać ciężar utrzymania, że w większości przypadków dawała radę. I nie wiem, czy wyniosła to z czasów okupacji, czy też źródła świadomości ekonomicznej są jeszcze wcześniejsze.

Mówię w większości przypadków, ponieważ pamiętam jako bardzo młody człowiek przyciszone rozmowy rodziców o tym na przykład, że chyba musimy pożyczyć jakieś pieniądze. Tym bardziej, że mój ojciec był artystą i nie pracował na etacie, nie żył od pierwszego do pierwszego, jego dochody były nieregularne, więc według nich nie można było ustawiać takiego zegara ekonomicznego. Ale być może dzięki temu wyzwoliłem się z takiego myślenia, że rytm finansowy domu wyznacza dzień wypłaty, bo u nas był on szalenie nieregularny, ponieważ nie było etatów. A później, gdy już ja zacząłem pracować na siebie było podobnie, bo nie pracowałem od do.

- A dziś jak to jest?

- Dziś po wielu latach różnych moich doświadczeń, zajęć i działań nadal mam w mojej pamięci zasady, które stosowała moja mama. Nawet przyznam się, że mam taki nie do wyplenienia odruch kupowania czegoś na zapas, albo odkładania jakiejś sumy na wszelki wypadek. W czasach mojej młodości to była normalność. Dziś zarabiam bardzo przyzwoicie i nie mam z tym kłopotu, utrzymuję dom.

- Czy to myślenie "na wszelki wypadek" ma dziś jakieś znaczenie?

- Myślenie "na wszelki wypadek" przekłada się w jakimś stopniu na podejmowane decyzje, zwłaszcza na te o znaczeniu finansowym. Raz dałem namówić się na inwestowanie w papiery wartościowe. Gdy po pół roku straciłem ponad dwadzieścia procent tej sumy, to pomyślałem, że nie chce mi się już dalej ryzykować. Od tamtej chwili przeszła mi ochota na niepewne transakcje. W dzisiejszych czasach przelewów bezgotówkowych, kart kredytowych oraz internetu mam trochę anachroniczny stosunek. Jak mam w kieszeni portfel i jakąś żywą sumę, to się czuję po prostu spokojniej. Ja już z tego nie wyrosnę.

- Z tego co pan mówi można odnieść wrażenie, że nie lubi pan banków i wszystkiego co się z nimi wiąże?

- Proszę mnie nie prowokować. Mógłbym wymienić nazwy banków, których bardzo nie lubię z uwagi na to, że one tylko udają w reklamach, że są takie niesłychanie przyjazne, a w rzeczywistości są dostarczycielami różnych kłopotów i problemów. Typowe wady to opieszałość w działaniu, niedokładność, nieinformowanie o pewnych rzeczach. Są też banki, które bardzo lubię.

- Według pana, jak powinien wyglądać dobry bank?

- Uważam, że każdy obywatel powinienem być przez bank otoczony opieką. Niezależnie od tego, czy to ja, czy też inna osoba powierzamy im z pewnym zaufaniem mniejsze lub większe pieniądze. Wiadomo, że istotą działalności banków jest obrót pieniądzem, a nie działanie z miłości do klienta. Banki są po to, by pomnażać moje i innych pieniądze. Z tego też powodu oczekuję większej troskliwości. Chociaż ja, jako gęba rozpoznawalna podejrzewam, że i tak mam lepiej, niż taki anonimowy człowiek z ulicy.

- A co jeszcze pana denerwuje w polskim systemie bankowym?

- Nie czuję się na siłach, by w sposób fachowy wypowiadać się na ten temat. Mogę jedynie spojrzeć na nie od strony ich klienta. W Wielkiej Brytanii jest takie określenie "user friendly", które oznacza, że coś jest przyjazne dla użytkownika. Kiedy w Polsce w 1989 roku rozpoczęły się reformy gospodarcze, to objęły one także nasze banki. Wygląda, że spośród wszystkich sektorów gospodarki one najszybciej dostosowały się do nowej rzeczywistości ekonomicznej. Zobaczyły na świecie jak to wygląda i duża część z nich uważa się za nowoczesne. Dziś po ponad 20 latach reform można się w niektórych przypadkach mocno rozczarować. Podam przykład. Pewnego dnia chciałem kupić płytę z muzyką przez internet, w sklepie znajdującym się w Nowym Jorku. Złożyłem zamówienie, a jako sposób zapłaty wybrałem kartę kredytową, bo wydawało mi się to zupełnie normalne.

Jakie było moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się, że przelanie pieniędzy na odpowiednie konto bankowi zajęło ponad tydzień. W dobie internetu tak długi okres oczekiwania jest nie do przyjęcia. Nie wiem dlaczego tak się stało. Zresztą mój bank nie podał mi logicznego wytłumaczenia swojej opieszałości. To jest jakiś absurd. W ciągu tygodnia mogłem sam wsiąść w samolot, polecieć do Nowego Jorku, kupić nie tylko tę płytę, ale także jeszcze inne i zapłacić za wszystko gotówką. Zarobiłyby linie lotnicze, sklepy, hotele, restauracje, ale nie banki. Zresztą kiedyś tak było i chyba nie jest celem niektórych polskich banków wracać do rozwiązań z minionych czasów.

- Co kiedyś było lepsze?

- W czasach, gdy nie było internetu i powszechnego dostępu do kart kredytowych wszyscy używali książeczek czekowych. Ja ją też miałem, kupowałem różne rzeczy, za które wystawiałem czek i czułem się jak prawdziwy bankier. Wtedy także można było w pewnym stopniu naciągnąć bank, bo nim sklepy lub hotel zawiadomiły mój bank, to upływało trochę czasu. W czasach mojej młodości czeki były pozytywnym rozwiązaniem dla ludzi, którzy nie mieli dużo pieniędzy na koncie, do których również i ja należałem. Mogłem więc spokojnie pojechać na wakacje, podjąć pieniądze na te czeki w kilku miejscach. Zanim oni mnie dopadli, to ja już wróciłem i miałem czas na uregulowanie moich zobowiązań.

- A w którym banku jest pan najdłużej?

- Najdłużej jestem w banku, który był polski i przestał być polski. Ale czuję się w nim w miarę bezpiecznie. Jestem tam bardzo długo, znam tych ludzi, znam ten bank, oni się zachowują OK w stosunku do mnie. Tylko raz jeszcze powtarzam - ja jestem znajomym, ja nie jestem anonimowym właścicielem konta i przypuszczam, że to pomaga w takich relacjach. Ponadto moja mama nauczyła mnie, że nie należy wszystkiego trzymać w jednym miejscu. Dlatego też jestem rozgałęziony na kilka banków. Ona robiła tak: część pieniędzy do bieliźniarki, druga część tej niewielkiej sumy gdzie indziej. Dlaczego tak? Bo jakby się bieliźniarka zalała wodą lub spaliła, to przynajmniej zostanie coś w tym drugim miejscu.

- I tego też uczy pan swojego syna?

- Próbuję, ale to już zupełnie inne pokolenie. Ja główną naukę wyciągałem z tego co mnie otaczało, co widziałem. Jeżeli mój syn widzi, że jadąc na przykład w góry chce kupić sobie nowy sprzęt lub odzież i nie ma w związku z tym straszliwej narady ekonomicznej, to jemu się wydaje, że pieniądze to się robi ot tak.

- A jak postrzega pan finanse publiczne? Czy według pana sprawy zmierzają w dobrym kierunku?

- Obecnie modne jest narzekanie, ale ja mam perspektywę kilkudziesięcioletnią. Na moich oczach wyszliśmy z kompletnego ekonomicznego Orwella do norm międzynarodowych. Rozumiem doskonale, że ludzie są niecierpliwi i że chcieliby, by to wszystko ruszyło. Tym bardziej, że wciąż się czyta o gigantycznych dofinansowaniach z Unii Europejskiej, których nie umiemy wydać. Dla zwykłego człowieka jest to bardzo trudna zagadka, w której Święty Mikołaj przynosi setki miliony euro, a my bezradnie patrzymy na tę kupę pieniędzy i nie wiemy co zrobić, bo są jakieś procedury na te pieniądze, z którymi nasi rządzący nie są w stanie sobie poradzić. I to jest rzeczywiście straszliwie wkurzające. Mam jednak świadomość, że wszystkiego trzeba się nauczyć. Nie ma tak, że w ciągu piętnastu minut przejdziemy z totalnego bałaganu i chaosu, gdzie nawet woda mineralna była reglamentowana, do normalnie funkcjonującego kraju.

- Widać, że doskonale pan rozumie polskie realia ekonomiczne. Może ma pan jakąś receptę na poprawę sytuacji?

- Nie mam recepty i bardzo bym nie chciał nawet jej formułować. Dlatego, że jest szalenie łatwo, patrząc z boku, nie zajmując się tym, nie biorąc za to odpowiedzialności opowiadać o tym, co by się zrobiło. Obecnie panuje moda na krytykowanie i potępianie w czambuł osób, które podejmują decyzje. Dostaję już drgawek, jak słyszę specjalistów z każdej strony, którzy wiedzą, jak to zrobić, tylko potem, gdy oni zostają przypadkiem powołani, to okazuje się, że skutki tego działania są żadne.

Należy więc dać szansę tym, którzy choć może popełniają błędy, robią wszystko, by to jakoś szło. Inaczej się nie da. Wiedza jest nagrodą za działanie, a nie za mądrowanie się, jak to ja bym naprawił świat. Inną sprawą jest, że dzisiejsze czasy nie są już tak proste. Świat finansów jest tak straszliwie zagmatwany. Przykładem na to są ostatnie afery z największymi amerykańskimi i europejskimi bankami, których skutkiem jest utrata setek miliardów dolarów i euro. Na szczęście my się w tym wszystkim jakoś łapiemy i z tego powodu bardzo się cieszę.

- A jak jest z pieniędzmi w mediach, show-biznesie, a ściślej w muzyce?

- W Polsce wygląda to fatalnie. W przypadku mediów państwowych w Polsce nie ma żadnych poważnych inwestycji. Nie mogę zrozumieć, dlaczego władza ma w nosie jakość mediów, tylko próbuje sobie wyszarpać prawo do dyktowania pewnych politycznych rozwiązań. A jeśli chodzi o muzykę, to są prywatne małe i duże wytwórnie, ale polski rynek jest za płytki i właściwie jest on zmutowany, żeby dawał szansę ludziom, którzy nie sprzedają masówki. Jeśli w sklepie płytowym w Polsce szukam jakiejś wartościowej pozycji, to jej nie znajdę. Mogę ją ewentualnie zamówić i może za miesiąc mi ją sprowadzą, ale nie na pewno, bo oni nie chcą mieć towaru na półce. Chcą mieć tylko szybki obrót, więc kupują to, co się na pewno sprzeda. Do tego dochodzi wielka obawa o to, czy ja ten sklep za pół roku będę w ogóle prowadził. Tradycyjne sklepy skazane są na zagładę, bo wypiera je handel internetowy, choć i tutaj też nie ma pewności.

- "Papaya" Urszuli Dudziak i Michała Urbaniaka zrobiła karierę na Filipinach, "Takie tango" Budki Suflera na Tajwanie, Tercet Egzotyczny w USA, Maanam w Niemczech, Skandynawii i krajach Beneluksu, Anna German podbiła serca Rosjan, Czesław Niemen zdobył uznanie Francuzów, a teraz zespół Bayer Full chce podbić serca Chińczyków polskim disco polo. Co pan o tym sądzi?

- Bardzo się cieszę, że polscy artyści zdobywają zagraniczne rynki, już Pola Negri dała przykład.

- Czy należy się wstydzić disco polo? Niektórzy uważają je za muzykę bardzo niskiego lotu, a inni zaś twierdzą, że to jest polskie dance lub country.

- Nie jestem przekonany, czy disco polo wywodzi się w prostej linii od polskiej muzyki ludowej. Obawiam się, że drzewo genealogiczne tego ciekawego nurtu jest malutkie i mam nadzieję, że się nie rozwinie.

- Dla Wojciecha Manna "dobre radio" to...?

- Dobre radio dla mnie, to radio trochę w starym stylu, nie pokrzykująca i migająca singlami katarynka, a miejsce, w którym słychać ludzi. Ludzi, z którymi można się zgodzić, albo też nie, ale przynajmniej ich się słucha. Powinno to być również miejsce, w którym ludzie mogą wygłaszać swoje opinie bez oglądania się na "zalecenia kierujących stacją". Jeśli chodzi o disco polo, to w tym moim radiu niekoniecznie powinno królować.

- Uważany jest pan za bardzo pracowitego i konsekwentnego w dążeniu do celu. Czy to zasługa pana mamy, czy też czasów, w których pan żył?

- Jest to zasługa dobrego PR, tak naprawdę to jestem leniwy.

- Używa pan telefonu komórkowego i internetu. A czy korzysta pan z innych nowych technologii, jak np. komunikatory, czaty, blogi i inne?

- Korzystam czasem z windy, a także byłem w myjni automatycznej, ale trochę się przestraszyłem. Prawdę mówiąc, jak dotąd w ogóle nie bawiłem się w facebooki i nasze klasy. Elektroniczna bankowość trochę mnie odstrasza i nie wiem, czy dam się pod tym względem unowocześnić. I tak uważam, że jak na kogoś kto zaczynał od pisania na maszynie i czekał 15 lat na telefon stacjonarny, wszedłem w XXI wiek z podniesionym czołem.

- Muzyka dla Wojciecha Manna...?

- Była i na szczęście nadal jest bardzo ważna.

- W jaki sposób pan najczęściej słucha muzyki?

- Najczęściej siedząc.

Rozmawiał: Jacek Strzelecki

Gazeta Bankowa
Dowiedz się więcej na temat: sklepy | polo | wypadek | radio | bank
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »