Xi Jinpinga egzaminy z adaptacji

A miało być tak pięknie... Przez kilka dekad Chiny budziły ogromne zainteresowanie, a potem nawet podziw z powodu szybkiej modernizacji. Jednak ostatnio atmosfera wokół Państwa Środka się zagęściła, ich wizerunek mocno się popsuł, a płynące stamtąd wieści budzą niepokój. Czyżby dobrze dotąd naoliwiony mechanizm zaczął się zacinać?

BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami

W ostatni weekend rozpoczął się XX zjazd Komunistycznej Partii Chin (KPCh). Przychodzi w momencie ważnym dla Chin, zarówno w polityce wewnętrznej, jak i zewnętrznej. Tym razem nie będzie to tylko odbywający się raz na pięć lat rytuał i ceremonia. To oczywiście też, ale ważniejsze będą decyzje, jakie ten zjazd przyjmie i ogłosi.

Zero tolerancji dla covidu

Raczej nie ma wątpliwości, że blisko 2300 delegatów na zjazd przedłuży dziesięcioletnie już rządy Xi Jinpinga. Czy jednak tylko na kolejną 5-letnią kadencję czy na dłużej? Tego nie wiemy. Podobnie jak nie wiemy, kto znajdzie się w jego najbliższym otoczeniu. Czy będą to tylko jego akolici, bowiem w rządach Xi coraz wyraźniej widać cechy jedynowładztwa, podobnie jak kiedyś u Mao Zedonga (w latach 1949-1976)? Czy podczas zjazdu ujawni się choćby częściowo ferment, coraz silniejszy w szeregach KPCh, czy też wszystko już pozamiatano na wewnętrznych zamkniętych konwentyklach tuż przed nim?

Pytań jest sporo, bowiem władze Chińskiej Republiki Ludowej natknęły się ostatnio na poważne rafy. Pierwsza z nich, zupełnie niespodziewana, to nawrót pandemii koronawirusa. Okazało się, że chińskie szczepionki są nieskuteczne w stosunku do jego nowej odmiany, omikrona, o czym już pisałem na tych łamach OF.

Reklama

Kosztowna strategia "zero COVID-19"

W efekcie wiosną tego roku uderzyła nowa fala i trzeba było stosować te same, drakońskie metody jak u zarania pandemii w mieście Wuhan. Kiedy taki twardy lockdown zaaplikowano 26-milionowemu Szanghajowi i to na ponad 2,5 miesiąca, a potem taki sam zabieg zastosowano m.in. wobec 21 mln mieszkańców Chengdu, stolicy Syczuanu, musiały się pojawić głosy niezadowolenia, a nawet kontestacja.

Xi Jinping obstaje jednak przy twardej strategii "zero tolerancji dla covidu". Podobały mu się skutki tej strategii w Wuhan i od tamtej pory uparcie trzyma się tej formuły. A za nim chińska propaganda, dzień w dzień sącząca obywatelom przesłanie: u nas ofiar pandemii jest niewiele, prawie wcale, podczas gdy na Zachodzie idą w dziesiątki czy setki tysięcy, a w USA - stanowiących dla Chin główny punkt odniesienia - przekroczyły milion. Innymi słowy: my robimy to lepiej.

Spadek wzrostu

Część obywateli oczywiście tę narrację "kupuje", ale ci zamknięci w lockdownach nie do końca. Najbardziej zaniepokojeni są jednak ekonomiści. Jest bowiem oczywiste, że koszty implementacji tej strategii są ogromne, choć naturalnie trudne do wyliczenia. Jest też jasne, że planowanego na ten rok wzrostu PKB o 5,5 proc. nie będzie, a rokowania są coraz gorsze. MFW nadal przewiduje 3,3 proc., natomiast Bank Światowy już trzykrotnie obniżał prognozy i zszedł z 4,3 do 3,8 proc., a ostatnio nawet do 2,8 proc. Wielu ekspertów, nawet chińskich, spodziewa się jeszcze niższego poziomu. W każdym razie będzie to mocne tąpnięcie po ubiegłorocznym wzroście o 8,1 proc.

Kosztowny powszechny dobrobyt

Taki spadek wzrostu może być groźny dla pozornie wszechmocnego Xi, bo podważa niepisany społeczny kontrakt, zgodnie z którym partia zapewnia wzrost i bezpieczeństwo (także socjalne) w zamian za posłuszeństwo obywateli. Trzeba będzie działać szybko. Jednak jak osiągnąć skuteczność, gdy w poprzednich latach partia weszła dosłownie wszędzie, także do sektora prywatnego? Co teraz będzie napędzać wzrost, bo chyba nie wspierane mocno przez Xi państwowe konglomeraty?

Wygląda na to, że po raz pierwszy od załamania gospodarki tuż po wydarzeniach na placu Tiananmen w 1989 r. Chiny odnotują niższy wzrost niż USA. Będzie to miało wymiar symboliczny. Wiedząc o tym, chińskie urzędy statystyczne, a w ślad za nimi media starają się wybierać wiadomości pozytywne, m.in. takie, że w sierpniu br. nastąpił wzrost produkcji przemysłowej o 4,2 proc. (w lipcu o 3,8 proc.), sprzedaży detalicznej o 5,4 proc. (w lipcu 2,7 proc.), inwestycji o 5,5 proc. oraz eksportu - aż o 7,1 proc.

Te komunikaty sugerują, że stan gospodarki, przynajmniej obecnie, nie jest najgorszy. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że Chiny napotykają teraz pewne ograniczenia i zmiany o charakterze strukturalnym, a więc długofalowym. Pierwszym z nich - najgroźniejszym - jest koniec tzw. dywidendy demograficznej. Skończyła się eksploatacja taniej siły roboczej i jej (wydawałoby się) nieskończone rezerwy. Jest dokładnie odwrotnie, gdyż bezrobocie wśród młodzieży sięga już 20 proc. przy ogólnym bezrobociu wynoszącym 5,3 proc.

To poważny problem społeczny, bowiem tanie Chiny się skończyły i, co ważniejsze, coraz bardziej dają o sobie znać skutki prowadzonej niegdyś, w latach 1979-2015, polityki jednego dziecka. Nie tylko wychowano przez nią hedonistycznych jedynaków, lecz także - z powodu nowych możliwości, ale też ograniczeń na rynku - młode pokolenie Chińczyków, szczególnie w miastach, w ogóle nie chce mieć dzieci.

To potężny problem, bowiem ludność Chin się kurczy, a zarazem starzeje. Nawet renomowana Szanghajska Akademia Nauk Społecznych przedstawiła niedawno symulację, która przewiduje długotrwały, trwający przez dekady, spadek populacji o 1,1 proc. rocznie. Ocenia się, że gdyby ta tendencja miała się utrzymać, to na koniec tego stulecia liczba mieszkańców Chin zmalałaby z 1,4 mld do zaledwie 587 mln.

Czy wobec tego autorytarne władze nie wystąpią z jakimś nowym pomysłem, np. obowiązkiem posiadania trójki dzieci w rodzinie?


Z praktyki wiemy, że mogłyby. Teraz jednak nie dałoby się tego zrobić bez silnego wsparcia ze strony państwa. Sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana i chodzi nie tylko o bezrobocie wśród młodzieży i absolwentów uczelni, szczególnie tych słabszych. Jak wiadomo, Xi Jinping rozpoczął swe rządy od proklamowania hasła mówiącego o spełnianiu chińskiego snu czy marzenia (Zhongguo meng, Chinese Dream). W listopadzie 2014 r. przekuł je w "dwa cele na stulecie". Pierwszy z nich, na stulecie KPCh, został osiągnięty. Xi uroczyście ogłosił to z bramy Tiananmen, w tym samym miejscu i tak samo ubrany jak Mao, gdy proklamował powstanie Chińskiej Republiki Ludowej (te symbole były tam łatwe do odczytania). Chiny, według niego, pozbyły się skrajnej biedy (która oznacza, że dochody na mieszkańca nie przekraczają dwóch amerykańskich dolarów na głowę), stały się też "społeczeństwem umiarkowanego dobrobytu" (xiaokang shehui).


Xi Jinping: nowy Robin Hood

Zachęcony tym sukcesem, Xi w sierpniu ub.r. zadeklarował, że do 2035 r. Chiny mają już być społeczeństwem pełnego dobrobytu (gongtong fuyu).  Od jesieni ub.r. przez kilka miesięcy mieszkańców Chin intensywnie karmiono tą wizją. Potem jednak przyszły kosztowne lockdowny i w pewnym momencie kampanię wyciszono, a następnie (co jest bezprecedensowe bodaj w całym procesie transformacji i reform zainicjowanych pod koniec 1978 r.) chińskie władze bezterminowo wycofały się z tego projektu. Podtrzymały jednak inny priorytet, który ma zostać zrealizowany właśnie w 2035 r. - uzyskanie statusu społeczeństwa innowacyjnego.

Poniekąd wycofano się też z ambitnych planów odgórnej regulacji ogromnego rynku deweloperskiego, szacowanego na 1/3 PKB kraju (a na pewno spowolniono ich realizację). Stało się to szczególnie głośne po groźbie upadku giganta Evergrande. Ostatecznie dotacjami rządowymi utrzymuje się go jeszcze przy życiu, ale w całym kraju widać coraz więcej pustych budynków, po których hula wiatr, lub rozwalanych przez buldożery pustostanów. Regulację rozpoczęto, ale jej nie uporządkowano -   niewątpliwie będzie to jedno z najpilniejszych zadań tuż po zjeździe.


Nowa zimna wojna

Dotychczasowych dziesięć lat rządów Xi Jinpinga nie pozostawia jednak wątpliwości, że dla niego nie ma ważniejszego zadania i celu aniżeli ostateczne rozstrzygnięcie "kwestii Tajwanu". Władze chińskie konsekwentnie uznają to za swoją sprawę wewnętrzną, a Xi najwyraźniej wziął sobie do serca misję "zjednoczenia wszystkich chińskich ziem" - jak to się tam nazywa.

Podstawowy problem polega na tym, że Amerykanie, a konkretnie gen. Douglas MacArthur, już podczas wojny koreańskiej (1950-1953) uznali Tajwan za swój niezatapialny lotniskowiec. Równocześnie mieszkańcy wyspy, od lat żyjący w innej rzeczywistości niż Chiny kontynentalne, zyskali własną tożsamość. Chęci do zjednoczenia z Chińską Republiką Ludową jest tam coraz mniej (poparcie dla takiego rozwiązania spadło do poziomu jednocyfrowego). Zjawisko to jeszcze się nasiliło po siłowym narzuceniu niepokornemu i długo demonstrującemu Hongkongowi swojego ustawodawstwa i tym samym podważeniu (kiedyś głośnego i nowatorskiego) postulatu "jeden kraj, dwa systemy".

Po głośnej wizycie w Tajpej w sierpniu br. Nancy Pelosi, trzeciego w hierarchii polityka w USA, rysuje się jeszcze jeden front, oprócz tych w Donbasie czy wokół Chersonia - front wokół Tajwanu.

Jak wiemy, stosunki z USA popsuły się już wcześniej, a od marca 2018 r. trwa wojna handlowa i celna wszczęta przez administrację Donalda Trumpa. Ta "nowa zimna wojna", jak się ją często definiuje, podczas pandemii wyraźnie się  rozszerzyła i objęła pojedynek w mediach i w dziedzinie wysokich technologii (Huawei, 5G, TikTok i inne), co wyraźnie odczuwamy nawet u nas.

Wizerunek Chin, w trakcie pandemii w istocie zamkniętych (co widzieliśmy podczas transmisji z Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Pekinie), został mocno nadwerężony i to nie tylko w opinii USA i innych liberalnych demokracji. Jeszcze bardziej wpłynęło na to popieranie rosyjskich postulatów po rosyjskiej agresji na Ukrainę, a wcześniej głośny i ważny wspólny komunikat Xi Jinpinga i Władimira Putina z 4 lutego br. Dość powszechnie zaliczono Chiny do "obozu rosyjskiego" i chociaż próbują być ostrożne i wstrzemięźliwe, dotychczas nie uwolniły się od tego zarzutu. Nabrzmiewająca "kwestia Tajwanu" ten międzynarodowy wizerunek Chin - autorytarnych, wsobnych, egoistycznych, a przy tym ekspansywnych - coraz bardziej utrwala.


Paleta wyzwań

Jak widać, lista wyzwań stojących przed przedłużającym swe rządy Xi Jinpingiem jest całkiem długa, a przecież wymieniono tu jedynie niewielką część palących problemów. Ponad cztery dekady chińskich reform i otwarcia na świat nauczyły nas, obserwatorów z zewnątrz, że jednym z największych tamtejszych atutów była zdolność adaptacji do nowych wyzwań i uwarunkowań.

Raz już, dotyczyło to Deng Xiapinga u schyłku jego politycznej kariery, władze KPCh stanęły przed klasycznym dylematem: jak zmienić wszystko, by wszystko zostało po staremu, tzn. jak zmienić realia w kraju, by KPCh pozostała przy władzy. Wtedy, po upadku ZSRR, to się udało.

Czy dzisiaj Xi Jinping, który - jak można się spodziewać - na XX zjeździe KPCh otrzyma silny mandat, będzie równie zdolny do kreatywnego myślenia jak jego poprzednicy? Stawka jest ogromna, a wyzwania niebagatelne. Zamiast spokoju na scenie politycznej - światowej i wewnątrz Chin - mamy raczej roller coaster. Czy Xi Jinping będzie potrafił ponownie wyprowadzić kraj na spokojne wody i utrzymać na ścieżce wiodącej do "wielkiego renesansu"? Zapowiedział go bowiem jako "drugi cel na stulecie" (Chińskiej Republiki Ludowej), a więc do października 2049 r. Czy się uda? Tego nie wiemy. Wiemy natomiast, że liczba poważnych wyzwań dla władców w Pekinie, w tym Xi, ostatnio znacznie się powiększyła.

BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami

***

Bogdan Góralczyk

Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, politolog, dyplomata, znawca Azji.

Obserwator Finansowy
Dowiedz się więcej na temat: Chiny | prognozy makroekonomiczne
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »