Sukces ratunku i mglisty horyzont
W rok po zamknięciu operacji ratowania amerykańskiego sektora bankowego ujawnia się duża wrażliwość wielu banków na kryzys w Europie. Plan wart 700 mld dolarów był sukcesem, ale nie załatwił wszystkiego.
Plan ratunkowy TARP (Troublet Asset Relief Program) nie wzbudził zachwytu opinii publicznej, ale sekretarz skarbu Timothy Geithner powiedział na koniec, że był to "najskuteczniejszy program ratunkowy w historii finansów" i miał powody.
Choć TARP został zatwierdzony jeszcze przez George'a Busha, jego wykonaniem zajęła się już administracja Obamy. W istocie niewielu ekonomistów kontestowało ten plan. Zgadzają się, że pozwolił ustabilizować amerykański system finansowy i uniknąć katastrofy gospodarczej na miarę kryzysu z lat 30. ub.w. "To nie było sprawiedliwe, ale konieczne" - przekonywał Geithner. "Gdyby rząd nie dostarczył szybko kapitału, brak gotówki spowodowałby chaos w Stanach Zjednoczonych i na całym świecie". Według "Financial Times" AIG, Citigroup i Bank of America załamałyby się od razu.
Według administracji plan nie był dla podatników taki kosztowny. 700 mld trudno było im przełknąć, ale departament skarbu użył w końcu tylko 387 mld. Banki zwróciły już ponad 200, do tego dochodzi 25 mld odsetek, dywidendy i inne. Ogółem strata państwa nie przekroczyła 50 mld. Najbardziej optymistyczne szacunki przewidywały nawet, że TARP okaże się dla podatników zyskowny. Te zapewnienia miały jednak ograniczony skutek. Banki zostały uratowane, ale nie wyszły z tego cało - nastąpił przełomowy i jak dotąd nieprzezwyciężony kryzys wizerunkowy świata finansów.
Największe wątpliwości budziła sprawa bonusów, które w znanym wszystkim kontekście gospodarczym wielu wydały się "obsceniczne". Kilku znanych prezesów ogłosiło spektakularne obniżki własnych zarobków, jednak w oczy rzucały się głównie jeszcze bardziej spektakularne premie w wielu ratowanych instytucjach finansowych. Ubezpieczyciel AIG, po części odpowiedzialny za bańkę instrumentów CDO (Collateralised Debt Obligation), który w ramach TARP dostał od podatników 185 mld dolarów, w 2009 r. przyznał sobie premie wartości 165 mln, a rok później 100 mln. Jednocześnie plan ratunkowy nie przewidział niczego, by chronić tych, którzy wzięli słynne kredyty hipoteczne subprime - milionom ludzi odebrano domy. Krytyka nie ograniczała się zresztą do tych zjawisk: TARP postawił na nogi system, ale niczego nie zmienił w jego funkcjonowaniu.
W końcu 2011 r. okazało się, że banki amerykańskie mogą bardzo silnie odczuć kryzys w strefie euro, jeśli on się jeszcze pogłębi. Na początku listopada upadł MF Global - wielki holding finansowy prowadzony przez gwiazdę amerykańskich finansów Jona Corzine'a, byłego prezesa Goldman Sachs. Wyspecjalizowany w derywatach MF Global był pierwszą ofiarą kryzysu europejskiego - kupił za dużo obligacji zagrożonych krajów i został bez gotówki.
Od zakończenia TARP amerykański system bankowy mocno ograniczał "ryzyko europejskie", wyprzedając obligacje najsłabszych krajów strefy euro. Niechętnie też pożycza tym państwom. Według agencji ratingowej Fitch, amerykańskie instytucje finansowe są jednak narażone na konsekwencje kryzysu w większych krajach Unii Europejskiej, szczególnie we Francji i jej największych bankach. To może drogo kosztować, jeśli zatrzęsie całą strefą. W połowie roku pięć największych banków amerykańskich miało 188 mld dolarów we francuskich papierach wartościowych, w tym 115 mld w bankowych. Francja robi co może, by zachować swoje potrójne A, ale jej pozycja słabnie. Fitch nie obniżył perspektyw amerykańskich banków, dodając, że "ryzyko szoku negatywnego może zmienić tę opinię".
Na giełdzie banki straciły w tym roku 25 do 50 proc. wartości. Mało jest fuzji, niewiele wejść na giełdę, emisje obligacji stały się rzadsze, żadna inwestycja nie wydaje się pewna, nawet złoto. Mistrz wśród banków, Goldman Sachs, tracił pieniądze w trzecim kwartale - to się w długiej historii banku zdarzyło wcześniej tylko raz. Naliczono 21 dni strat kwartalnego tradingu, absolutny rekord. W tym roku premie w całym sektorze pójdą średnio o 30 proc. w dół. Podobnie jak w Europie, największe amerykańskie banki zaczęły grupowo zwalniać pracowników (30 tys. zwolnień w Bank of America).
Mało tego, lekceważony z początku ruch Occupy Wall Street (OWS) budzi coraz większy niepokój, ze względu na poparcie części partii demokratycznej. Policji udało się usunąć protestujących, ale problem stał się polityczny. Pod koniec listopada kanał MSNBC poinformował, że Stowarzyszenie Banków Amerykańskich (ABA - odpowiednik ZBP) prowadzi rozmowy z waszyngtońską spółką public relations Clark Lytle Geduldig&Cranford (CLGC) na temat kampanii, która mogłaby zaszkodzić ruchowi. Stacja mówi o czterostronicowym dokumencie CLGS, w którym proponuje "badania" na temat OWS w celu zbudowania "negatywnej narracji" o protestach, przeznaczonej dla mediów. Celem kampanii wartej 850 tys. dolarów miało być lewe skrzydło demokratów. Według analizy CLGS postawa tych polityków "znaczy więcej niż tylko przejściowe kłopoty. Jej polityczne i finansowe skutki mogą być długoterminowe".
"Zbyt łatwo - piszą w tym dokumencie lobbyści - odrzuca się OWS jako grupę chaotyczną, podczas gdy pokazała ona, że powinna być traktowana jako zorganizowani konkurenci, którzy potrafią zręcznie oddziaływać na media. (...) Musimy zrobić to samo, by temu przeciwdziałać". CLGS zwraca też uwagę na możliwe zazębienie się postulatów populistycznej Tea Party i OWS, co mogłoby by być "wybuchowe". Ludzie CLGS pracowali wcześniej dla Johna Boehnera, republikańskiego przewodniczącego Izby Reprezentantów. Ujawnienie tych projektów nie poprawiło prasy. ABA natychmiast wydało oświadczenie, że nie będzie współpracować ze spółką.
Problem wizerunkowy sektora pogłębiają nagłośnione akcje konsumenckie, jak bunt przeciw pięciodolarowym prowizjom od kart kredytowych w Bank of America. Co najmniej kilkadziesiąt tysięcy ludzi przeniosło swoja konta z wielkich banków do małych. Zjawisko pozostaje marginalne, duże banki raczej nie płakały po drobnych klientach, którzy kosztują często więcej niż przynoszą, ale jak przyznał prezes Citigroup Vikram Pandit "publiczność straciła zaufanie do systemu finansowego". Banki starają się lepiej zajmować swoimi klientami, ale przede wszystkim podnoszą ceny usług bankowych i utrudniają dostęp do kredytów.
Panuje spora niepewność co do reguł ustalonych przez uchwaloną w lipcu zeszłego roku ustawę Dodda-Franka - prawną odpowiedź na kryzys z 2008 r. Jej wejście w życie stawia wiele instytucji w niewygodnej sytuacji. Banki nadzorowane przez FED nie będą mogły spekulować na swoje konto, rynki derywatów mają zostać uporządkowane, rynki pozagiełdowe nieco ograniczone. Do tego mało komu na Wall Street podobają się wymogi Bazylei III, szczególnie podniesienie udziału funduszy własnych w bilansie banków. Na czele frondy przeciw komitetowi z Bazylei stanął prezes JP Morgan Jamie Dimon. Jest jasne, że sektor robi co może, by przyhamować zapędy regulatorów. Europejski pomysł opodatkowania transakcji finansowych ("podatek Tobina") w Ameryce nie przejdzie. Mimo trudności, przeważa amerykański optymizm.
Jerzy Szygiel