Czy podatki mogą zostać obniżone?
Wśród przedwyborczych zapowiedzi bez większego echa przemknęła sugestia ministra finansów Jacka Rostowskiego, że w niedalekiej przyszłości możliwe będzie obniżenie stawek podatkowych. Można zadać pytanie - czy to możliwe w kontekście stanu długu publicznego i niepewnej sytuacji całych europejskich finansów publicznych? Zostawmy na boku intencje. Zastanówmy się, czy to w ogóle realne.
Po zakończeniu kryzysu - termin trochę mało precyzyjny - minister finansów Jacek Rostowski chciałby wrócić do składanej na początku swojego urzędowania obietnicy kolejnego obniżenia PIT. Sam wzrost gospodarczy, nawet najwyższy, nie będzie w stanie zapewnić podatkowej obniżki. Skąd wobec tego wziąć na nią pieniądze? Źródłem mogłyby być zmiany w VAT.
Z wyliczeń resortu finansów wynika, że koszt wszystkich ulg, zwolnień, obniżonych stawek i innych preferencji podatkowych w VAT przekracza 32 mld zł rocznie. To dziesięciokrotnie więcej niż według planów resortu finansów ma przynieść ostatnia podwyżka tego podatku o jeden punkt procentowy. Tymczasem Sejm przy okazji każdej kolejnej nowelizacji ustawy o VAT zastanawia się nad wprowadzeniem nowych preferencji. Wydaje się, że pora zatrzymać tę radosną twórczość i poważnie zastanowić się, czy nie ma innych, bardziej racjonalnych rozwiązań.
Tu od razu przychodzą na myśl dwa fakty. Czeska reforma VAT i rzucona mimochodem kilka miesięcy temu uwaga ministra Michała Boniego, dotycząca tego, o czym warto byłoby podyskutować przy okazji prac nad kolejną odsłoną raportu "Polska 2030". Obydwie mają wspólny mianownik.
Czesi zapowiedzieli ujednolicenie stawek VAT (prawdopodobnie stawka wyniesie 20 proc.). Chociaż nie wszystkie preferencje w czeskim VAT znikną, to jednak co do zasady wkrótce nasz południowy sąsiad będzie się mógł pochwalić najprostszym systemem stawek tego podatku w Unii. Najprostszym, bo opartym na jednej tylko stawce (z nielicznymi wyjątkami dotyczącymi towarów szczególnie wrażliwych społecznie). To odważna decyzja. Nie tylko na tle Unii, lecz także z uwagi na politykę wewnętrzną. Spore grono czeskich podatników będzie musiało przy sklepowych kasach zapłacić więcej niż dziś.
Czeski rząd najwyraźniej jednak całkiem dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że taka decyzja może mu w ostatecznym rozrachunku przynieść więcej korzyści niż strat. Do wyższych cen, szczególnie dziś, gdy z uwagi na uwarunkowania geopolityczne i tak wzrost taki jest nieunikniony, większość społeczeństwa stosunkowo szybko się przyzwyczai. Dobrym tego przykładem było podniesienie stawek VAT przez polski rząd na początku 2011 roku. Podwyżka przebiegła stosunkowo spokojnie, a dziś - nieco ponad pół roku po jej wprowadzeniu - mało kto o niej zdaje się pamiętać. Ma to tym większe znaczenie, że jedna stawka ułatwiłaby znacząco rozliczanie podatku firmom. Rzecz nie do przecenienia na rynku konkurujących obecnie ostro ze sobą podatkowo państw unijnych.
Jest też inny powód. Czesi, podobnie jak Polska, muszą znaleźć źródło finansowania deficytu w funduszu emerytalnym. Planowane na 1 stycznia 2012 roku zmiany mają im pozwolić na zasilenie funduszy kwotą o równowartości około 10 mld zł (58 mld koron). Biorąc pod uwagę, że kraj ten ma nieco ponad 10 mln ludności, stanowi to kwotę znaczącą.
W polskim wariancie zmian w tym podatku, ten sam pomysł na chwilę pojawił się w maju, przy okazji prezentacji przez szefa zespołu doradców premiera Michała Boniego 25 kluczowych dla rozwoju Polski decyzji, które zawierać ma nowy raport "Polska 2030 - Trzecia fala nowoczesności". Minister Boni zauważył przy okazji tej prezentacji, że jedną ze spraw do dyskusji jest ujednolicenie stawki VAT na poziomie 18 proc., co dałoby 18 mld zł dodatkowych dochodów do budżetu. Biorąc pod uwagę, że dziś stawka podstawowa VAT to 23 proc., rozważana przez ministra Boniego nowa stawka wydaje się atrakcyjna. Teoretycznie mogłaby ona oznaczać obniżkę wielu cen nawet o 5 proc. Ale diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach.
Wypowiedź ta przeszła zupełnie bez echa, tymczasem wydaje się ona godna zastanowienia.
Ujednolicenie stawek VAT ma jedną niezaprzeczalną zaletę. Upraszcza rozliczenia. Jest zatem korzystne z punktu widzenia przedsiębiorców. Ujednolicenie oznaczałoby koniec nieustających potyczek firm z fiskusem o to, jaką stawkę podatku stosować w przypadku konkretnych, niezbyt precyzyjnie opisanych w klasyfikacjach statystycznych towarów i usług.
Ujednolicenie skończyłoby też toczoną nieustannie podjazdową wojnę o zaklasyfikowanie pewnych towarów do kategorii usług, po to tylko by można było zastosować niższą stawkę VAT i w ten sposób uatrakcyjnić cenę sprzedawanych dóbr. Z wojnami takimi mamy do czynienia na co dzień. Przykładem są m.in. prowadzone przez przedsiębiorców batalie dotyczące sposobu klasyfikowania zakupu drzwi, czy okien do wykańczanych mieszkań czy domów. Jeśli nabywca kupuje same tylko drzwi za powiedzmy 1 tys. zł netto, to w kasie sklepu przyjdzie mu zapłacić 1230 zł.
Jeśli w tym samym sklepie klient zamówi je razem z montażem (z reguły za symboliczną opłatę) zapłaci za te same drzwi tylko 1080 zł. W pierwszym przypadku za towar klient zapłaci 23 proc. VAT. W drugim i drzwi i montaż traktuje się jako usługę opodatkowaną stawką 8-proc. Im więcej montowanych drzwi, tym więcej pieniędzy zostaje w kieszeni podatnika. Po ujednoliceniu stawki na poziomie 18 proc. i w jednym i w drugim przypadku drzwi kosztowałyby 1180 zł. Nabywca drzwi zarobiłby zatem na ujednoliceniu stawek 50 zł. Ale nabywca drzwi wraz z usługą straciłby 100 zł.
Ujednolicenie stawek VAT upraszcza życie firmom. Zwiększa jednak poziom opodatkowania konsumentów, którzy są rzeczywistymi płatnikami VAT. I to niezależnie od tego, czy tym ostatecznym konsumentem jest firma, czy zwykły obywatel dokonujący sklepowych zakupów. Jak przyznał minister Boni, ujednolicenie stawek VAT na poziomie 18 proc. (Platforma Obywatelska w okresie poprzedniej kampanii wyborczej mówiła o 15 proc.), przyniosłoby budżetowi dodatkowe 18 mld wpływów. Klient musiałby jednak oddać rocznie fiskusowi jakieś 450-460 zł. Oczywiście via sklepowe kasy fiskalne.
Ujednolicenie stawek nie oznaczałoby w tym wariancie (podobnie jak w przypadku czeskiej reformy) całkowitej rezygnacji ze zwolnień i stosowanych zapewne wyjątkowo, stawek obniżonych. Wniosek taki nasuwa proste porównanie obliczonego przez resort finansów kosztu preferencji vatowskich (32 mld zł) z zyskiem z ujednolicenia stawek, jaki miałby budżet (18 mld zł). Nawet jednak, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że wariant taki oznacza rezygnację zaledwie z połowy przywilejów podatkowych dla podatników VAT, to i tak 18 mld zł, to zastrzyk pieniędzy, nad którym żaden minister finansów nie przejdzie obojętnie. Wystarczy sobie uświadomić, że to niemal połowa tegorocznego deficytu budżetowego, który zakładano na poziomie nieco ponad 40 mld zł (chociaż wszystko wskazuje na to, ze może być niższy nawet o kilka mld zł).
To nie paradoks, że obniżenie stawki podstawowej VAT prowadzi do wzrostu obciążeń fiskalnych. Dziś wiele towarów jest opodatkowanych na preferencyjnych zasadach. Towarów o podstawowym znaczeniu dla domowych budżetów, takich jak np. żywność, na którą w zależności od tego co kupujemy obowiązuje stawka 5 lub 8 proc. Przy zakupie takich towarów trzeba by zatem przy sklepowej ladzie płacić dużo więcej niż dziś.
Skutek byłby taki, że mniej zapłacilibyśmy np. za samochód (dziś stawka 23 proc., po ujednoliceniu 18 proc.), za to dużo więcej za chleb, nabiał czy warzywa (dziś 5 proc., po ujednoliceniu 18 proc.). Nie trzeba być jasnowidzem, by przewidzieć jak wielka wybuchłaby w związku z tym awantura polityczna, i jak trudno byłoby uzyskać dla takich zmian akceptację społeczną. Chyba, że na wzór czeski, dla tych właśnie dóbr zrobi się odstępstwo. Można sobie przecież wyobrazić, że zamiast 8 proc. VAT, zapłacimy 18 proc. za mieszkanie, po to by za chleb płacić nadal 5 proc. podatku.
Na razie sporu jednak nie ma. Bo też nikt nie podjął w dyskusji rzuconej mimochodem przez ministra Michała Boniego rękawicy. A szkoda, bo na taką dyskusję jest i czas, i miejsce. Do przeprowadzenia potrzebnych zmian najlepszy byłby pierwszy rok po zbliżających się właśnie wyborach.
Zniesienie zwolnień i ujednolicenie stawek VAT, przy jednoczesnym rygorystycznym przestrzeganiu tzw. reguły wydatkowej, oznaczałoby, że w 2011 roku w budżecie zabrakłoby zaledwie kilku mld zł o ile w ogóle nie byłby to budżet zrównoważony. To oczywiście uproszczony rachunek. Nie ulega wątpliwości, że decyzja o ujednoliceniu stawek pozwoliłaby szybko obniżyć deficyt budżetowy do poziomu zadeklarowanego UE w programie konwergencji polskiej gospodarki.
System polskiego VAT wymaga dziś zdecydowanie bardziej odważnych decyzji niż tylko podnoszenia stawki podstawowej, czy nieustającego poprawiania brzmienia poszczególnych przepisów, które zamiast stawać się prostsze, coraz trudniej zrozumieć zwykłemu podatnikowi.
Perspektywa ujednolicania stawek VAT jest kusząca także dlatego, że mogłaby stworzyć realne szanse dokonania kolejnej obniżki PIT. Ślady takiego myślenia pojawiły się już zresztą w jednej z ostatnich wypowiedzi ministra Rostowskiego. Wspomniał on o możliwości obniżenia podatku dochodowego (stawki 32 proc.). Nie powiedział co prawda o jaką obniżkę chodzi i w jaki sposób trzeba by za nią zapłacić. Zastrzegł też od razu, że można o tym myśleć dopiero po zakończeniu drugiej fali kryzysu. Niezależnie jednak od tego kiedy i o jakiej skali mogłaby to być obniżka, wydaje się więcej niż prawdopodobne, że odbyłaby się ona w ramach przesuwania ciężaru opodatkowania z dochodów podatników, na ich wydatki (zakupy).
Dobrze, że minister finansów składa nowe deklaracje dotyczące podatków. Szkoda, że propozycje te przechodzą bez echa. Z pewnością jest bowiem o czym dyskutować.
Marek Kutarba
Autor jest zastępcą redaktora naczelnego "Dziennika Gazety Prawnej"