Felieton Gwiazdowskiego: Największa nierówność, czyli podział na rządzonych i rządzących
PiS z Lewicą zapowiedziały wspólną walkę o sprawiedliwość społeczną. Oczywiście przy pomocy podatków. Jednym i drugim brakuje jeszcze śmiałości, by zapowiedzieć walkę z nierównościami społecznymi przy pomocy mniej wyrafinowanych środków - na przykład sierpa i młota.
Postanowiłem więc przypomnieć, że największą nierównością jest podział na rządzonych i rządzących. To nie jest nierówność między mieszkańcami podwarszawskiego Konstancina i mieszkańcami rozpadających się czynszówek na - na przykład - warszawskiej Pradze, lecz nierówność między nimi wszystkimi a mieszkańcem pewnej willi na warszawskim Żoliborzu, który może decydować o ich życiu według własnych standardów.
Jest to prawie taka sama nierówność, jaka była między mieszkańcem Wersalu a jakiejś innej podparyskiej wsi. Egalitaryzm zniknął wraz z pojawianiem się pierwszych struktur państwowych 5 tys. lat temu. Wodzowie plemienni i państwowi mogli awansować, kogo chcieli. I zniszczyć, kogo chcieli. Dziś, niestety, jest dość podobnie. I to jest większy powód do zmartwienia, niż różnice wynikające z innych przyczyn - na przykład wieku, zdolności, czy nawet urody.
W sytuacji współzależności ważne jest nie tylko to, jakie zyski i straty kto poniesie (czyli alokacja zasobów), ale także kto o tym decyduje i w jakim stopniu (czyli alokacja kontroli). Istota konfliktu nie zawsze przebiega na linii "ja - my". W rzeczywistości społecznej występuje jeszcze jeden poziom, którym jest jakaś władza w danej grupie, organizacji czy państwie, mogąca wywierać wpływ na wybory dokonywane przez poszczególne jednostki i grupy. Istota konfliktu przebiega więc na linii "ja - my - oni".
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze
Największa nierówność polega bowiem na tym, że jedni posiadają władzę, a inni jej podlegają! Szczególna pozycja niektórych nie wynika bynajmniej z tego, że mają jakieś domy, firmy, czy papiery wartościowe, ale z tego, że mają władzę! Niektórzy chcą tę nierówność zwiększyć i dać im jeszcze więcej władzy politycznej, by mogli niwelować nierówności ekonomiczne.
Ci, którzy mają władzę, mogą powoływać i odwoływać prezesów urzędów państwowych, a czasami nawet największych przedsiębiorstw, bo w niektórych państwach - jak w Polsce - pozostają one we władaniu państwa. Mogą decydować, kto otrzyma i jakie zamówienia bezpośrednio od państwa lub od spółek Skarbu Państwa. A niektórzy to mają nawet kluczyk do skrzynek z kodami do rakiet atomowych i mogą nas wszystkich unicestwić, jak będą mieć taką zachciankę. Są to ludzie żądni władzy, którzy niewiele potrafią poza uprawianiem walki o władzę.
Dlatego właśnie anarchiści i libertarianie uważają, że państwo trzeba zlikwidować. Marksiści co prawda też twierdzili, że kiedyś państwo zniknie, ale "przejściowo" za konieczne uznawali jego wzmocnienie i wprowadzenie "dyktatury proletariatu". Oczywiście to nie proletariat sprawować miał dyktaturę, tylko jego "awangarda".
Pod tym względem nic się do dziś nie zmieniło. Najbardziej na walce z nierównościami korzystają ci, którzy są w awangardzie tej walki. Liberałowie uważają, że państwo, co do zasady, jest ludziom przydatne, ale musi być ograniczone - żeby nie przerodzić się w dyktaturę czyjejkolwiek awangardy, bez względu czy miałaby to być awangarda proletariatu, bankierów, przemysłowców, ekonomistów czy prawników. Dlatego tak niebezpieczne są postulaty, by jeszcze bardziej zwiększyć zakres władzy, gdyż to zwiększa najgorszą z istniejących nierówności, choć odbywa się pod hasłem zwalczania innych nierówności. Te inne są jednak mniej szkodliwe i w dodatku zwalczyć się ich nie da - co historia XX-wiecznych totalitaryzmów - mających zapewnić zniesienie nierówności - pokazała chyba wystarczająco dobitnie.
Już dziś ci, którzy mają władzę, sypiają na prześcieradłach za 3 tys. euro - jak niechcący wyszło na jaw przy okazji awantury we Włoszech o rozliczenie organizacji szczytu G8, który miał odbyć się w 2009 roku na wyspie Maddalena koło Sardynii. Mogą spać na takich prześcieradłach tylko z jednego powodu - mają władzę. I tych nierówności żaden system podatkowy nie zniweluje. Może je tylko pogłębić. Bo "prywaciarze" mający dochód po 15 tys. zł miesięcznie, których PiS z Lewicą chcą bardziej opodatkować, nie sypiają na takich prześcieradłach.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
Co ciekawe, politycy najgorliwiej zwalczają nierówności wynikające z różnych zdarzeń, na które nie mają wpływu. A przechodzą do porządku dziennego nad nierównościami, które sami generują. Widać to doskonale na przykładzie regulowanego przez nich sektora finansowego, w którym przez lata działał pan premier Morawiecki kroczący dziś w awangardzie bojowników o sprawiedliwość społeczną.
To, że ktoś prowadzący "jednoosobową" działalność gospodarczą - na przykład hydraulik, stolarz czy elektryk, albo nawet prawnik, architekt, czy jakiś inny artysta - uzyskuje dochód wyższy niż mityczne 15 tys. zł, nie jest niczym złym - jak to próbują przedstawiać zwolennicy lewicy pobożnej (PiS) i lewicy bezbożnej (SLD Razem z Wiosną). Złe jest to, że ktoś, kto takiego dochodu na konkurencyjnym rynku nie byłby w stanie uzyskać, może jako polityk zadecydować, że ten dochód uzyskiwany przez tych różnych hydraulików, stolarzy, elektryków, prawników, architektów, czy innych artystów należy arbitralnie zmniejszyć.
Może więc to władzę należy jakoś bardziej opodatkować? Skoro dla zwiększenia sprawiedliwości społecznej mamy "prywaciarzom" bardziej opodatkować ich dochód - żeby był mniejszy - to może politykom powinniśmy jakoś "opodatkować" ich władzę, żeby była mniejsza? Wtedy będzie bardziej sprawiedliwie.
Robert Gwiazdowski
Autor felietonu wyraża własne opinie.