Nowy podatek trafi nie tego kogo powinien
Co łączy ukochany przez czytelników "Tygodnik Podhalański" z Facebookiem lub Amazonem? Prowadzą taki sam biznes - uważa polski rząd. A skoro biznes jest taki sam, powinny płacić ten sam nowy podatek. Wprowadzić podatek cyfrowy - choć wielu twierdzi, że konieczny - nie jest łatwo. To operacja wymagająca skalpela, a nie siekiery.
Bo jak z niedawnego wystąpienia premiera Mateusza Morawieckiego wiemy, rząd chciałby opodatkować wielkie cyfrowe korporacje, czyli Big Techy, które dokonują globalnej ekspansji, czerpiąc z niej krociowe zyski. Ale - czego już premier nie powiedział - rząd nie umie tego zrobić, więc postanowił opodatkować przy pomocy tej samej ustawy polskie telewizje, portale internetowe, miesięczniki, tygodniki i gazety
Wprowadzenie podatku cyfrowego to walka w słusznej sprawie. Bo Big Techy zdobyły pozycję monopolistyczną, wykorzystują ją i czerpią z tego olbrzymie korzyści. Nie chronią wystarczająco danych swoich użytkowników, nie zapobiegają wykorzystaniu ich do niecnych celów stronom trzecim. Znane są z tego, że unikają opodatkowania. Analitycy mówią, że niektóre z nich dzięki machinacjom trzymają po paręset miliardów dolarów w rajach podatkowych. A ile ma w rajach podatkowych wydawca dziennika "Wieczór Łomży"? Nikt nie zgadnie.
Ale nie tylko rozmiar ma znaczenie, bo przecież ktoś mógłby powiedzieć, że taki sam podatek powinni płacić i wielcy, i mali, i bogaci, i biedni. To stanowisko dość rozpowszechnione, choć polski rząd nie sygnalizował do tej pory, że jest jego zwolennikiem. Media i Big Techy to dwa zupełnie różne modele biznesu, choć mają jedną wspólną cechę - żyją z reklamy.
Model biznesowy Big Techów i ich stosunek do praw autorskich zniszczył już w swoim czasie przemysł muzyczny, podkopał przemysł filmowy. Nie chodzi tu o sam przemysł, ale o twórców, autorów, wykonawców, reżyserów, aktorów. W mniejszym lub większym stopniu zmusił ich do pracy "za darmo". A sam przejął wartość tej pracy.
Z tych powodów, prócz licznych postępowań antymonopolowych, powstał pomysł na podatek cyfrowy. Jak na razie wprowadziły go tylko nieliczne kraje Europy i to z dużymi wahaniami. Powód? USA bronią przed nim swoich gigantów. Dobrym przykładem międzynarodowych komplikacji i implikacji związanych z jego wprowadzeniem jest Francja. W grudniu francuski minister finansów Bruno Le Maire zapowiedział, że około 30 firm technologicznych, w tym np. Facebook i Amazon dostanie wezwanie do zapłaty tego podatku od stycznia tego roku. Dlaczego dopiero teraz?
Podatek od usług cyfrowych na terenie Francji w wysokości 3 proc. od przychodów największych firm miał wejść w życie już w lipcu 2019 roku. I niby wszedł, ale nie został pobrany. Dlaczego? Bo administracja byłego prezydenta USA Donalda Trumpa wytoczyła przeciwko Paryżowi ciężkie działa.
USA uznały, że podatek cyfrowy jest przykładem "nieuczciwej praktyki handlowej". W odwecie za wprowadzenie go we Francji Donald Trump zagroził podniesieniem ceł na szampany, wina i sery w wysokości 100 proc. oraz na galanterię damską i kosmetyki w wysokości 25 proc. Wprowadzenie podatku przesunięte zostało na styczeń 2020 roku.
Ale rok temu Francja znowu odpuściła i zgodziła się zaczekać na wyniki prac Międzynarodowej Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD), która od 2016 roku myśli o tym, jak wprowadzić podatek cyfrowy na świecie. Globalny podatek cyfrowy ma swoje dobre strony, bo analitycy mówią, że Big Techy wprowadziły największe innowacje w dziedzinie unikania opodatkowania, a nie w rozwoju usług cyfrowych. Dlatego trudniej byłoby im opodatkowania uniknąć, gdyby jednolite rozwiązania były wszędzie.
W czerwcu zeszłego roku USA wycofały się jednak z prac w OECD nad podatkiem. Wobec tego Francja oświadczyła, że wprowadzi go jednostronnie i oczekuje, że Unia przedstawi swoją propozycję na początku tego roku. W październiku OECD opublikowała szczegółowe propozycje zmian, ale stwierdziła, że międzynarodowe rozmowy w sprawie dalszych ustaleń odbędą się dopiero w połowie tego roku.
Tymczasem przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen powiedziała, że w przypadku braku porozumienia w OECD do połowy 2021 roku UE wprowadzi własny podatek cyfrowy. Komisja Europejska zaproponowała go już w 2018 roku, lecz sprzeciwiały się mu Irlandia, Luksemburg i kraje skandynawskie.
Wszyscy teraz czekają na USA, które po objęciu władzy przez Joe Bidena nie zajęły jeszcze stanowiska zarówno w sprawie negocjacji w OECD, jak i wobec ewentualnego odwetu wobec państw, które jednostronnie wprowadzają podatek. Francja uznała, że nie zamierza już dłużej czekać.
Podatek cyfrowy w tym kraju obejmuje przychody z reklam dodawanych do usług, które opierają się na danych zebranych od internautów, od przychodów ze świadczenia usługi łączenia internautów oraz sprzedaży danych użytkowników dla celów reklamowych. Sprzedaż w sklepach internetowych i dostarczanie treści w postaci cyfrowej są wyłączone z podatku. A w Polsce właśnie te ostatnie mają zostać nim objęte.
Co więcej, podatek zapłacą firmy cyfrowe, które świadczą usługi podlegające opodatkowaniu w wysokości ponad 25 mln euro rocznie we Francji i 750 mln euro na całym świecie. A to znaczy, że serwis społecznościowy miasteczka Tarbes w Pirenejach nie zapłaciłby takiego podatku, nawet gdyby żył z reklam tamtejszych owczych serów.
Jaki jest cel fiskalny francuskiego podatku? - Oczekuje się, że podatek cyfrowy wniesie co najmniej 350 mln euro do francuskiego budżetu, a rząd francuski uważa, że uzasadnione jest utrzymanie podatku dla firm cyfrowych, które - jego zdaniem - nie cierpią w wyniku pandemii - twierdzi Valérie Farez, dyrektor prawny w kancelarii Pinsent Masons.
Brak uzgodnień w OECD i zwłoka Unii spowodowały, że w ślady Francji poszły inne kraje. Hiszpania, Włochy i Austria, a także Wielka Brytania. Motywuje je do tego także ujawnienie schematów podatkowych używanych przez Big Techy, by podatków dochodowych uniknąć. Jednym z najbardziej znanych takich schematów jest Dutch-Irish Sandwich albo też Double Irish With a Dutch Sandwich. Czyli holendersko-irlandzka kanapka.
Ja się ją przyrządza? Nie każdy potrafi. Do tego trzeba być co najmniej Google. Trzeba założyć spółki np. w Holandii i w Irlandii. Do tej w Irlandii trafiają zyski osiągane np. w USA lub w krajach Unii, co powoduje, że Big Tech w USA i w żadnym kraju Unii nie płaci podatku, bo gwarantują to umowy o unikaniu... podwójnego opodatkowania.
Ale ze spółki w Irlandii, żeby uniknąć tamtejszego podatku, trzeba przenieść zyski za granicę, bo wtedy w Irlandii są nieopodatkowane. Na przykład do firmy holenderskiej, która jest objęta minimalnym opodatkowaniem ze względu na typ prowadzonej działalności czy też rodzaj przychodów, bo takie luki są w tamtejszym systemie. Potem pieniądze mogą wrócić do innej irlandzkiej spółki, zarejestrowanej jednak już w raju podatkowym, na przykład na Bermudach. A tam już irlandzki fiskus nie sięga.
Jakie są skutki zrobienia irlandzko-holenderskiej kanapki? Dzięki niej Google w latach 2007-2009 zapłacił od zagranicznych zysków zaledwie 2,4 proc. podatku dochodowego - wyliczył Międzynarodowy Fundusz Walutowy.
W Wielkiej Brytanii podatek cyfrowy obowiązuje od kwietnia 2020 roku. Objęte są nim korporacje, których dochody pochodzą z usług mediów społecznościowych, wyszukiwarek lub z rynku usług internetowych świadczonych użytkownikom w Wielkiej Brytanii. Stawka wynosi 2 proc. od przychodów wyszukiwarek, serwisów społecznościowych i platform internetowych.
Skoro pomimo oporu USA podatek cyfrowy wprowadza coraz więcej państw, to dlaczego stroni przed nim polski rząd, informując w dodatku, że go wprowadza, a naprawdę zamierza opodatkować media? Przypomnijmy, że Ministerstwo Finansów myślało o wprowadzeniu podatku cyfrowego już w 2018 roku. Wystarczył wtedy jednak jeden pomruk ambasady USA i rząd się wycofał.
Ale może być też inne wytłumaczenie. W ostatnich latach rząd zawarł wielkie umowy o inwestycjach w budowę regionalnych serwerowni mających świadczyć usługi chmurowe oraz centrów obsługi danych w Polsce z dwoma amerykańskimi gigantami - Google i Microsoftem. Warunków - rzecz jasna - nie znamy, ale można domyślać się, że są w nich uzgodnienia dotyczące opodatkowania. Nie można na przykład wykluczyć, że rząd zobowiązał się potraktować te zobowiązania inwestycyjne podobnie jak kiedyś Irlandia inwestycje Apple.
Umowa Irlandii z Apple spowodowała śledztwo Komisji Europejskiej, które wykazało, że w latach 2003-2014 amerykański gigant nie zapłacił należnych 13 mld euro. Okazało się wtedy, że w zamian za obiecane inwestycje rząd zgodził się, by Apple płacił np. w 2003 roku stawkę 1 proc., a w 2014 zaledwie 0,005 proc., zamiast obowiązującej wszystkie przedsiębiorstwa stawki 12,5 proc. KE nie ma prawa ingerować w irlandzki system podatkowy, ale uznała ulgi dla Apple za niedozwoloną pomoc publiczną.
Wrzucanie do jednego worka Amazona i "Poranka Ostrołęki" nie ma też sensu z innego powodu. Bo zastanówmy się, kto tworzy wartość w usługach cyfrowych? Interakcja pomiędzy ich dostawcą a użytkownikiem. To użytkownik klikając, lajkując, wyszukując, dostarcza dostawcy usługi wartości w postaci danych o sobie. To zupełnie inny model biznesu niż w przypadku reklamy w prasie, na stronie internetowej czy w telewizji, gdzie wartość tworzą dostawcy treści.
Inna jest też zupełnie skala przychodów, ale ważne jest również to, od czego ona zależy. W przypadku Big Techów zależy od globalnej skali. Wiadomo, że treści zamieszczone np. w języku polskim mają ograniczony zasięg do populacji posługującej się tym językiem, a więc treści reklamowe też. Wielkim dostawcom usług cyfrowych skalę przynoszą użytkownicy poprzez swoją aktywność w sieci, a treści reklamowe nie znają granic. Wyszukiwarka "podkłada" polskie reklamy na stronę np. "Washington Post", ale nie wydawca strony, lecz właściciel wyszukiwarki czerpie z tego korzyści.
Co więcej firma dostarczająca usług cyfrowych lub usług cyfrowego pośrednictwa w handlu nie musi mieć żadnej reprezentacji czy spółki zależnej np. w Polsce czy we Francji, więc nie ma tam kogo w zasadzie opodatkować. Ale choć nie ma filii, usługi może w tych krajach świadczyć.
Właśnie ta różnica - pomiędzy miejscem czerpania korzyści i tworzenia wartości a miejscem ich opodatkowania jest podstawowym uzasadnieniem wprowadzenia podatku cyfrowego przez brytyjski rząd. Jednak międzynarodowe przepisy podatkowe nie biorą pod uwagę wartości, jaką przedsiębiorstwa czerpią z udziału użytkowników w różnych krajach. Z kolei media w Polsce czerpią korzyści z tego, że wytwarzane przez nie treści konsumują polscy użytkownicy. Poza tym mają tu swoje siedziby, płacą wiele innych podatków i danin.
Reklama reklamie nie jest równa, bo czym innym jest reklama powiązana z treścią, dzięki temu, że treść ta jest atrakcyjna dla odbiorcy. Reklama w mediach społecznościowych czy wyszukiwarkach oderwana jest zupełnie od "właściciela" przeglądanych treści. Za klipa z piosenką Stinga na fejsie nikt nie płaci Stingowi, więc zyski z reklamy również nie trafiają do twórcy treści.
Na różnice w modelach biznesowych "tradycyjnej" gospodarki i gospodarki Big Techów zwrócili niedawno uwagę Mariana Mazzucato (ekonomistka, na którą powoływał się nawet sam premier Mateusz Morawiecki) i trzej inni naukowcy z University College w Londynie. Ich zdaniem "tradycyjna" gospodarka polega na tworzeniu wartości i osiąganiu zysku dzięki dostarczaniu ich użytkownikom. Tak właśnie wartości tworzą (i osiągają z tego zyski) media - prasa, telewizja, portale internetowe.
Big Techy postępują inaczej. Ich model biznesowy polega nie na tworzeniu i monetyzowaniu wartości, lecz na ekstrakcji wartości i osiąganiu z tego zysku.
Analitycy uważają, że monopol i pozycję Big Techów może rozbić jedynie wprowadzanie nowych technologii, które dadzą nową wartość użytkownikom. Mariana Mazzucato zwraca uwagę, że państwo ma tu ogromną rolę do odegrania poprzez zamówienia publiczne i wsparcie dla tworzenia technologii.
"Fakt, że Big Techy napędzają cyfrową transformację sektora publicznego, nie wróży dobrze przyszłej niezależności regulacyjnej i operacyjnej państwa" - kończą Mariana Mazzucato i współautorzy analizy z UCL.
Kto więc tworzy wartość? Nie Big Techy, lecz użytkownicy platform, przeglądarek, serwisów społecznościowych, dostarczający swoim Wielkim Braciom danych o sobie i o swoich zachowaniach w sieci oraz o swoich potrzebach i pragnieniach. Dzięki tej wiedzy Big Techy plasują reklamy. To trochę tak, jakby spowiednicy chcieli zmonetyzować nasze grzechy.
Jacek Ramotowski
***