Skutki drożyzny. Podatek inflacyjny płacimy wszyscy
Inflację mamy 5-procentową, a oprocentowanie lokat w bankach najczęściej jest na zerowym poziomie. Przeciętny obywatel nie lokujący pieniędzy na rynkach kapitałowych realnie traci rocznie przynajmniej 5 proc. swoich zasobów finansowych. Część Polaków ucieka przed inflacją kupując nieruchomości. Efekt jest taki, że ceny mieszkań szybko rosną, a rynek zaczyna mieć cechy bańki spekulacyjnej.
"Podatek inflacyjny" płacą wszyscy Polacy, ale najbardziej dotknięte są nim osoby najuboższe, gdyż wyjątkowo mocno idą w górę koszty użytkowania mieszkań, ceny energii i ceny żywności. W lipcu inflację mieliśmy największą od 10 lat. W skali rok do roku najbardziej podrożały paliwa (30 proc.), za użytkowanie mieszkań i nośniki energii płaciło się o 6,2 proc. więcej, wywóz śmieci podrożał o 23,1 proc., a żywność napoje bezalkoholowe o 3,1 proc.
Bartosz Baran, analityk inwestycyjny, zwraca uwagę na fakt, że skutki inflacji potrafią przezwyciężyć w zasadzie tylko ludzie, którzy umieją poruszać się po rynkach finansowych. Na światowych giełdach papierów wartościowych mamy ostatnio hossę (także w Warszawie) i w efekcie inwestujący w akcje osiągają spore zyski.
W Polsce mamy jednak przede wszystkim wielkie ożywienie na rynku nieruchomości. Z danych NBP wynika, że ceny transakcyjne mieszkań rosną coraz szybciej. Jak policzyła dokładnie firma Expander Advisors, w siedmiu największych miastach nowe lokale drożały w minionym kwartale szybciej niż przed pandemią. Ceny były bowiem o 11,3 proc. wyższe niż w drugim kwartale 2020 roku. To najszybszy wzrost od pierwszego kwartału 2008 roku.
Jarosław Sadowski, główny analityk Expander Advisors, podkreśla, że z bańką na rynku nieruchomości mamy do czynienia wtedy, gdy zakupy są dokonywane gwałtownie, bo kupujący wierzą, że za chwilę będzie jeszcze drożej. Chcą w ten sposób szybko osiągnąć wysokie zyski. Może to jednak wywindować ceny do absurdalnych poziomów.
Zdaniem analityka Expandera, mamy teraz znaczne ryzyko wystąpienia takiego scenariusza. Ceny mieszkań rosną, a oprocentowanie lokat bankowych jest bliskie zera. Kolejnym elementem są najtańsze w historii kredyty hipoteczne, a te zachęcają do inwestowania w mieszkania te osoby, które nie mają kilkuset tysięcy złotych oszczędności, ale mają zdolność kredytową.
Polityczno-ekonomiczny mechanizm "rozpalania" rynku mieszkaniowego opisuje też Bartosz Baran. "Niskie stopy procentowe powodują wzrost popytu na kredyt hipoteczny. Posiadacze kapitału wkraczają na rynek nieruchomości. Ceny lokali rosną. Obywatele żalą się, że nie stać ich na mieszkania. Rząd postanawia zmierzyć się z tym problemem i aplikuje programy dopłat oraz gwarancji kredytowych. W rezultacie popyt rośnie i ceny idą w górę jeszcze bardziej...."
Przeciętny obywatel myśli, że jeśli przez ostatnie kilka lat stopy procentowe są niskie, to zawsze już takie pozostaną. Taka sama sytuacja miała miejsce z frankiem stale tracącym do złotego w latach 2007-08. Trend się odwrócił, a ludzie nieświadomi ryzyka pozostali z kredytem hipotecznym, którego nie są w stanie spłacić. Bartosz Baran uważa, że dzisiejszą bańkę na rynku nieruchomości rozbiłoby podniesienie stóp procentowych do poziomu rynkowego, ale wówczas mieszkania mogłyby potanieć o 30-40 proc.
Zdaniem analityków bankowych, dynamika cen towarów i usług pod koniec tego roku może być w Polsce wyższa niż teraz - prawdopodobnie zdecydowanie przekroczy lipcową granicę 5 proc. Już w tej chwili narusza ona dopuszczalne odstępstwo od celu inflacyjnego Narodowego Banku Polskiego. Nasz bank centralny definiuje bowiem stabilność cen jako wzrost o 2,5 proc. z możliwym odchyleniem o jeden punkt procentowy w obie strony.
Większość członków Rady Polityki Pieniężnej nie zamierza reagować na ten niedobry trend. Zwolennicy szybkiego zaostrzania polityki monetarnej nadal są w mniejszości. Ich najgłośniejszym reprezentantem staje się Jerzy Kropiwnicki, który pod koniec zeszłego tygodnia jednoznacznie zadeklarował, że już w listopadzie gotów jest zagłosować za podwyżką stóp procentowych o 15 punktów bazowych. Listopadowa data nie jest przypadkowa - właśnie wówczas poznamy kolejny zestaw projekcji makroekonomicznych NBP, wśród których znajdzie się także inflacja.
"Coraz więcej członków RPP wspomina ostatnio o listopadzie jako możliwym momencie zwrotu w polityce monetarny NBP. Deklaracja Jerzego Kropiwnickiego jest najdalej idącym wsparciem dla naszego scenariusza zmiany stóp w Polsce" - czytamy w raporcie ING. Bank ING opowiada się za jesiennym zaostrzaniem polityki pieniężnej głównie dlatego, że polska gospodarka wykazuje poważne oznaki ożywienia i nie musi już być sztucznie wspomagana.
PKB Polski w drugim kwartale tego roku był aż o 10,9 proc. wyższy niż w okresie kwiecień-czerwiec 2020 roku.
Ekonomiści innych banków też są wskazują na bardzo dobry stan krajowej koniunktury. "Dane potwierdzają, że gospodarka mocno odbiła się po lockdownie i że już w drugim kwartale PKB osiągnął w Polsce pułap, który jest nieco powyżej poziomu sprzed pandemii" - napisał Piotr Bielski z Santander Bank Polska.
Do wysokiej inflacji w Polsce, w Stanach Zjednoczonych (5,4 proc.) i w wielu innych krajach bardzo przyczyniły się banki centralne i rządy prowadzące w okresie pandemii politykę "łatwego pieniądza". W USA do przeciętnych obywateli trafiły "czeki stymulujące" o wartości blisko 5 bilionów dolarów. Niektórym ludziom przestało opłacać się pracować, a przedsiębiorcy zaczęli przegrywać konkurencję o pracownika z hojnymi zasiłkami rządowymi. Wzrost podaży pieniądza w USA w 2020 roku wyniósł rekordowe 25 proc.
Inflację podsyca też dług monetyzowany bezpośrednio przez bank centralny. W ten sposób amerykańska Rezerwa Federalna (Fed) stworzyła w 2020 roku 4 biliony dolarów, które trafiły wprost do gospodarki. Fed od dawna i niezmiennie skupuje co miesiąc 120 miliardów dolarów aktywów finansowych.
Także nasz NBP zdecydował się na bezpośrednie finansowanie wydatków rządowych i w samym tylko 2020 roku kupił ponad 120 miliardów złotych obligacji skarbowych. W minionej dekadzie podaż pieniądza w Polsce rosła średnio o 7-8 proc., natomiast w 2020 roku zwiększyła się o 17 proc.
Biznes INTERIA.PL na Twitterze. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze
Nasz deficyt budżetowy w zeszłym roku wyniósł około 270 miliardów złotych przy wpływach do kasy państwa na poziomie 400 miliardów. Bartosz Baran, podkreśla, że jest to deficyt po uwzględnieniu środków "upchniętych" przez rząd w Banku Gospodarstwa Krajowego i w Polskim Funduszu Rozwoju. W rezultacie faktyczny dług publiczny wynosi blisko 1,5 biliona złotych. Grozi nam złamanie konstytucyjnego progu 60 proc. zadłużenia w relacji do PKB.
Jacek Brzeski