Anna Rogińska (VIPoL): Brakuje rąk do pracy, trzeba otworzyć rynek dla pracowników z Azji
Uchodźcy z Ukrainy to zupełnie inni pracownicy niż przed wojną - większość to kobiety, niemal połowa nie mówi po polsku. Przedsiębiorcy rozwiązują problemy na bieżąco, ale apelują o otwarcie rynku dla pracowników z Azji - mówi Anna Rogińska z grupy VIPoL
- Ukraińcy w Polsce chcą żyć w dużych miastach, ale pracowników brakuje w mniejszych miejscowościach
- Pół miliona ukraińskich mężczyzn po wybuchu wojny wyjechało z Polski
- Trzeba otworzyć Polskę na pracowników z Azji
- Polską granicę przekroczyło w sumie 5,4 mln obywateli Ukrainy, w większości kobiety i dzieci. Pomoc dla nich to wyzwanie nie tylko na poziomie miast i firm, ale całego kraju. 69 proc. uchodźców chce mieszkać w dużych miastach - to efekt przyzwyczajenia, bo w Ukrainie pracy brakuje właśnie w mniejszych miejscowościach. Często trudno im wytłumaczyć, że w Polsce miejsca pracy często znajdują się w małych miejscowościach lub wręcz na terenach wiejskich. W Warszawie nadano pesel 120 tys. Ukraińców, a licząc razem z jej okolicami - 184 tys., we Wrocławiu - 45 tys., w Krakowie - 32 tys., w Poznaniu - 31 tys. To zrozumiałe z powodów edukacyjnych czy opieki zdrowotnej, ale w tych miastach często nie ma dla nich pracy. 80 proc. wakatów w firmach jest właśnie poza dużymi miastami, rząd musi znaleźć sposób jak skłonić uchodźców, by chcieli się osiedlić w mniejszych ośrodkach - mówi Rogińska.
- Z Polski wyjechało pół miliona ukraińskich mężczyzn, agencje pośrednictwa pracy nie dają rady wypełnić tych wakatów. Szukamy pracowników w Azji, są tam chętni np. w Azerbejdżanie czy Kazachstanie, dlatego rząd powinien uprościć procedury zatrudniania osób z tamtych rejonów tak by wszystkie formalności zamknąć w miesiąc - dziś to nawet pół roku. Żaden pracodawca nie może tyle czekać. Latem mamy też większe zapotrzebowanie na pracę sezonową, a przed wojną 70 proc. zatrudnionych przy niej osób pochodziło z Ukrainy - zauważa.
- Przedsiębiorcy przekonali się już że pracownik z Ukrainy dziś różni się od tego sprzed wojny. Często nie zna języka, bo wcale nie zamierzał wyjeżdżać z kraju, nie chce pracować jak najwięcej, bo ma pod opieką dzieci i myśli o jak najszybszym powrocie do kraju. Kiedyś 70 proc. ukraińskich pracowników zostawiało rodziny w kraju. Polscy pracodawcy próbują więc dostosować "męskie" miejsca pracy dla kobiet np. rośnie liczba pań z Ukrainy z uprawnieniami do kierowania wózkami widłowymi - wskazuje Rogińska.
- Języka polskiego nie zna 45 proc. uchodźców, którzy do nas przyjechali (przed wojną nie znało go tylko 6 proc. przyjeżdżających do pracy Ukraińców). Pracodawcy musieli stać się bardziej elastyczni także w tej kwestii, ale też spontanicznie pojawiło się rozwiązanie - jeśli firma zatrudnia więcej Ukraińców to zwykle jest wśród nich ktoś kto mówi po polsku i tłumaczy innymi. Bywa więc że opieka koordynatora ze strony agencji pracy tymczasowej, odpowiedzialnego także za tą sferę, nie jest potrzebna. Ale wciąż mówimy o miejscu pracy, natomiast jeśli uchodźca postanowił zostać w Polsce, a nie zna języka, to na pewno potrzebuje większej pomocy by się zintegrować - tłumaczy rozmówczyni Interii.
- Wg szacunków Warsaw Enterprise Institute jeszcze sprzed wojny obcokrajowcy wpłacali do ZUS w postaci składek 0,5 mld zł. - a robili to przecież głównie Ukraińcy. Na pomoc uchodźcom wydaliśmy znaczne sumy, z drugiej strony ci, którzy u nas goszczą zwiększają popyt na towary i usługi, firmy na tym zarabiają, rosną także wpływy z VAT. Zapewne dziś jeszcze wartość wsparcia przekracza korzyści, ale na pewno te drugie będą coraz bardziej znaczące. Zresztą pieniądze w takiej sytuacji nie są przecież najważniejsze - podsumowuje.
Rozmawiał Wojciech Szeląg