Juliusz Windorbski, Desa: Kolekcjonowanie sztuki to jedyny pozytywny snobizm
Inwestowanie w sztukę staje się coraz bardziej popularne. Liczba klientów domu akcyjnego Desa Unicum wzrosła w tym roku o 24 proc., do 51 tysięcy. Największą grupą inwestorów są osoby prywatne. Na sztuce można zarobić. Prace wielu artystów zyskują mocno na wartości, w niektórych przypadkach mówimy o dziesięciokrotnych zwyżkach - mówi Interii Juliusz Windorbski, prezes Desa SA, kolekcjoner sztuki, najbardziej rozpoznawalny aukcjoner w Polsce.
Monika Borkowska, Interia: Ile wart jest rynek sztuki w Polsce?
Juliusz Windorbski, prezes Desa SA: W zeszłym roku było to 380 mln zł, w tym roku - jak wskazują prognozy Artinfo.pl - może zostać przekroczona granica 500 mln zł.
A jak wypada Polska na tle innych krajów?
- Mamy jeszcze sporo do nadrobienia. W Stanach Zjednoczonych taką wartość miewają pojedyncze transakcje. Z całą pewnością jest duża przestrzeń do wzrostów. Wydatki per capita na sztukę są u nas dwudziestokrotnie niższe niż w Austrii i aż osiemdziesięciokrotnie niższe niż na przykład w Wielkiej Brytanii. Jesteśmy jeszcze wciąż rozwijającym się rynkiem. Polska w małym stopniu inwestowała w edukację plastyczną, a kolekcjonowanie sztuki wymaga obycia ze sztuką. To się powoli zmienia, między innymi za sprawą prowadzonej przez nas działalności edukacyjnej.
Ilu klientów ma Desa?
- W tej chwili 51 tysięcy. Przy czym gdy wychodziliśmy na rynek liczba aktywnych klientów zamykała się w małych setkach. Postawiliśmy sobie za cel popularyzowanie inwestycji w sztukę i udało się. Liczba klientów systematycznie przyrasta, w tym roku wzrosła o 24 proc.
Czy przed te wszystkie lata zmienił się profil inwestora?
- Zdecydowanie tak. Gdy wszedłem do branży osiemnaście lat temu było tu bardzo wąskie grono klientów, najzamożniejsze osoby starej daty. Postanowiliśmy wyedukować społeczeństwo, pokazać, że kolekcjonowanie sztuki to swoista moralna powinność, zbudować nowe grupy klientów, wprowadzić nowe produkty. I tak się stało. Łapaliśmy wiatr w żagle, robiliśmy coraz więcej projektów. W tej chwili największą grupą na rynku są inwestorzy prywatni. Społeczeństwo w ostatnim czasie bardzo się wzbogaciło, wielu ludzi zarobiło duże pieniądze na sprzedaży swoich biznesów. Wielu z nich wykorzystuje teraz swoją pozycję do inwestowania w sztukę.
A muzea? Galerie?
- Ich rola jest zdecydowanie mniejsza. Gdybyśmy zliczyli wszystkie muzea, wyszłoby nam około stu instytucji, z czego 20 kupuje obiekty, a 10 zaledwie raz w roku. Nastawiamy się głównie na kolekcjonerów prywatnych. Zwykłem mówić, że kolekcjonowanie sztuki to jedyny pozytywny snobizm. To prowokuje i mobilizuje do zdobywania wiedzy. Na pierwszym etapie ludzie poszukują jej u doradców, ale później sami wchodzą w to coraz głębiej, zaczynają czytać, ich horyzonty się poszerzają.
Jaki jest optymalny czas inwestycji w dzieła sztuki? Czy da się w ogóle taki termin w tym przypadku wskazać?
- Z założenia są to inwestycje długoterminowe, pięcio- dziesięcioletnie, ale bardzo duże zwroty potrafią przyjść po jeszcze dłuższym okresie. Prace wielu artystów zyskały mocno na wartości, w niektórych przypadkach mówimy o dziesięciokrotnych zwyżkach. I tak na przykład obraz "Postać" Zdzisława Beksińskiego został sprzedany na początku października za 1,92 mln zł, o ponad 1 mln zł więcej, niż był wyceniony. Tymczasem jeszcze dziewięć lat temu sprzedano go za 72 tys. zł. Takich przypadków jest więcej.
Oferta Desy wygląda na bardzo szeroką.
- Tak, działamy w różnych obszarach - malarstwo, grafika, instalacje, rzeźby, design a nawet plansze komiksowe. Od zawsze koncentrowaliśmy się na wyszukiwaniu nisz, na niesztampowych propozycjach. To procentuje. Gdy wprowadziliśmy na rynek handel planszami komiksowymi (oryginalne rysunki stworzone rękami artystów komiksowych będące podstawą dla komiksu - red.) były wyceniane w obiegu kolekcjonerskim po kilkadziesiąt, góra kilkaset złotych. Teraz plansze z komiksu "Tytus, Romek i Atomek" sprzedawane są po 15-30 tys. zł, a najdroższe za ponad 80 tys. zł.
Skąd pozyskujecie eksponaty?
- Z rynku. Ludzie przynoszą obiekty na sprzedaż, czasem bardziej świadomi ich wartości, czasem zupełnie nieświadomi. My je wyceniamy, ewentualnie odświeżamy, prezentujemy, umieszczamy w katalogu i sprzedajemy, dodając 20-proc. prowizję. Mamy też w strukturze grupy firmę Keil Art, która zajmuje się inwestowaniem w dzieła sztuki. W tej chwili jej portfel obejmuje ponad 10 tysięcy obiektów, wśród nich są prace takich artystów jak Wojciech Fangor, Jan Matejko, Magdalena Abakanowicz, Jacek Malczewski, Mela Muter, Józef Chełmoński czy Tamara Łempicka. One również częściowo zasilają aukcje.
Jaka jest pozycja firmy na krajowym rynku?
- W zeszłym roku mieliśmy już 52 proc. udziału w polskim rynku aukcyjnym, organizując 153 aukcje w 2020 r., podczas gdy u naszej konkurencji tylko trzy podmioty zorganizowały ponad 20 aukcji w tym okresie. Nasze przychody w zeszłym roku wyniosły 72 mln zł. To o 31 proc. więcej niż w 2019 r.
Marzy się wam dalszy wzrost?
- Zdecydowanie tak. Po to idziemy na giełdę. Zamierzamy dzięki pozyskanym na rynku pieniądzom wyjść poza Polskę, na rynek Europy Środkowo-Wschodniej, rozszerzyć naszą skalę działania. Tam na rynku sztuki dzieje się coraz więcej. Chcielibyśmy - posiadając naszą wiedzę i doświadczenie - powtórzyć w wybranym kraju sukces z rynku polskiego. W perspektywie najbliższych lat chcemy stać się piątym domem aukcyjnym w Europie. Teraz jesteśmy ósmym.
Kiedy spodziewacie się debiutu giełdowego?
- Prospekt został złożony do KNF w sierpniu. Liczymy, że debiut nastąpi jeszcze w tym roku.
Monika Borkowska
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami