Przemoc domowa w pandemii. "Kobiety nie chcą zawracać głowy policji"

​Zmuszone do przebywania pod jednym dachem z oprawcą przez 24 godziny na dobę, kontrolowane i bite, z ograniczoną możliwością zwrócenia się o pomoc. Dla ofiar przemocy domowej społeczna kwarantanna przerodziła się w prawdziwy koszmar. - Znam przypadki, w których ofiary przemocy mówiły sobie: "Po co będę zawracać teraz głowę policji. Dam sobie jakoś radę. Wytrwam" - mówi Interii Urszula Nowakowska, założycielka Centrum Praw Kobiet.

Według statystyk Komendy Głównej Policji w 2020 roku w Polsce wobec 85 575 osób istniało podejrzenie, że zostały one dotknięte przemocą domową. To mniej niż w 2019 roku, kiedy odnotowano 88 032 takie przypadki. W ubiegłym roku spadła również liczba osób podejrzanych o stosowanie przemocy w rodzinie, oraz liczba formularzy wszczynających procedurę "Niebieskiej Karty", które pilotowała Policja. Tyle, jeżeli chodzi o statystyki. Jak wyglądała rzeczywistość ofiar przemocy domowej w czasie społecznej kwarantanny?

Biurokratyczna procedura

- Dla osób, które nie wiedzą, że nie wszystkie przypadki przemocy są rejestrowane w systemie "Niebieskiej Karty", statystki policji mogą wprowadzać w błąd. Przedstawione liczby dotyczą tylko tych spraw, w których założono ofierze przemocy "Niebieską Kartę" - mówi Interii Urszula Nowakowska, założycielka Fundacji Centrum Praw Kobiet. Dodaje też, że nigdy nie była zwolenniczką systemu "Niebieskiej Karty", a nawet była wobec niego krytyczna.

Reklama

Spadek liczby założonych "Niebieskich Kart" w 2020 roku może wynikać ze wzrostu ilości obowiązków nakładanych na policję, która miała szereg innych zadań związanych z pandemią. - Z jednej strony chodzi tu o przeciążenie pracą policjantów, ale znam też przypadki, w których ofiary przemocy mówiły sobie: "Po co będę zawracać teraz głowę policji. Dam sobie jakoś radę. Wytrwam". Cały system wymiaru sprawiedliwości i prokuratura zaczęły działać wolniej przez pandemię, więc same kobiety ograniczyły swoją aktywność na tym polu - ocenia Nowakowska.

Według założycielki Centrum Praw Kobiet, obecnie obowiązująca procedura "Niebieskiej Karty" jest niezwykle biurokratyczna i nie sprzyja uzyskaniu szybkiej pomocy. - Kiedy "Niebieskie Karty" były zakładane tylko przez policję, to rocznie ponad 100 tys. osób było uznawanych za pokrzywdzone w wyniku przemocy domowej (w ramach systemu Niebieskiej Karty - red.). W ostatnich latach liczba ta oscyluje w graniach osiemdziesięciu kilku tysięcy - mówi Nowakowska. Procedura "Niebieskiej Karty" została zmodyfikowana rozporządzeniem z 2011 roku. W wyniku tej zmiany do systemu włączono pracowników oświaty, służby zdrowia i pomocy społecznej, którzy teraz mogą uruchomić procedurę "Niebieskiej Karty" w przypadku podejrzenia przemocy w rodzinie.

- W Warszawie działa 18 zespołów interdyscyplinarnych, które same bądź za pośrednictwem powołanych przez siebie grup roboczych są zobowiązane, zająć się przesłanym przez uprawnione do tego podmioty formularzem wszczynającym procedurę. Gdyby rzeczywiście w każdym przypadku podejrzenia przemocy zakładano "Niebieską Kartę", to te zespoły ani powołane przez nie grupy robocze nie byłyby wstanie tego wszystkiego "przerobić"- wyjaśnia Nowakowska. Wskazuje też na tendencję, żeby zamykać procedurę w sytuacjach, gdy kobieta uciekła z domu i nie zamieszkuje ze sprawcą w jednym gospodarstwie domowym, albo poprzez uznanie zgłaszanych przypadków za konflikt w rodzinie, a nie za przemoc.

- Moim zdaniem ta procedura zmieniła sposób patrzenia na przemoc i podejście do jej zwalczania. W moim przekonaniu teraz częściej przemoc w rodzinie postrzegana jest jako konflikt. Problem, w którym należy pomóc rodzinie i go rozwiązać, a nie jako przestępstwo. Widać to m.in. w statystykach policyjnych i sądowych. Spadła liczba przestępstw stwierdzonych i skazań za przemoc domową - wskazuje Nowakowska.

Strach przed wirusem

Dla wielu kobiet doświadczających przemocy przebywanie ze sprawcą w jednym mieszkaniu -szczególnie podczas lockdownu i kwarantanny - utrudniało lub wręcz uniemożliwiało zwrócenie się pomoc. Dlatego Centrum Praw Kobiet poszukiwało w tym czasie nowych sposobów dotarcia do pokrzywdzonych kobiet.

- Uruchomiłyśmy czat, gdzie kobiety mogły uzyskać pomoc bez opowiadania swojej historii przez telefon. Nasze wolontariuszki wsparły inicjatywę umożliwiającą uzyskanie pomocy pod szyldem Facebook’owego sklepiku. Składając fikcyjne zamówienie, ofiary przemocy sygnalizowały trudną sytuację i mogły uzyskać wsparcie - wylicza Urszula Nowakowska. Opowiada też historię nastolatki, która zgłosiła się do wspomnianego "sklepiku", bo rodzina więziła ją w domu. Dziewczyna była lesbijką, rodzice nie pozwalali jej wychodzić z mieszkania. Zabierali jej telefon i uniemożliwiali kontakt z innymi ludźmi. Doszło nawet do interwencji policji. A to tylko jeden z wielu przypadków przemocy domowej, która eskalowała na początku pandemii.

- Obserwowałyśmy znaczny wzrost liczby telefonów na nasz telefon interwencyjny dla kobiet doświadczających przemocy, który działa całą dobę. Wzrosła także liczba zapytań o bezpieczne schronienie w prowadzonym przez nas ośrodku. Nie przełożyło się to jednak na duży wzrost liczby osób, które zdecydowały się na taki krok - mówi Nowakowska. I wyjaśnia, że część kobiet obawiała się zakażenia koronawirusem i wolała zostać pod jednym dachem ze sprawcą przemocy.

Pandemia utrudniała także opuszczenie domu i przeprowadzkę do schroniska. - Pojawiały się tak prozaiczne problemy jak na przykład, jak spakować walizkę, kiedy przez całą dobę przebywa się w tym samym mieszkaniu ze sprawcą. Odbierałyśmy również sygnały, że wiele placówek dedykowanych ofiarom przemocy, albo przestało przyjmować kobiety, albo wymagało od nich potwierdzenia, że przeszły kwarantannę, której nie miały gdzie odbyć - wskazuje założycielka Centrum Praw Kobiet.

Podaje też przykład: - W zeszłym roku odebraliśmy zgłoszenie od jednego z ośrodków pomocy w województwie mazowieckim w sprawie przyjęcia niewidomej kobiety, nad którą znęcał się mąż. Z uwagi na pandemię lokalny ośrodek wstrzymał przyjęcia kobiet poszukujących bezpiecznego schronienia. Chociaż zadeklarowałyśmy gotowość przyjęcia tej kobiety do naszej placówki, nigdy do nas nie dotarła.  Do dzisiaj zastanawiam się, co się stało z tą kobietą, czy ktoś lokalnie jednak jej pomógł.

Powrót pod wspólny dach z oprawcą

Prowadzone przez Centrum Praw Kobiet schronisko dla kobiet doświadczających przemocy i ich dzieci w Warszawie nie wstrzymało swojej działalności w czasie pandemii. Adres placówki jest utajniony, tak żeby sprawcy przemocy domowej nie mogli łatwo zlokalizować miejsca, w którym przebywają ich ofiary. - Niestety zdarzają się sytuacje, że sprawcy "szukając" swoich partnerek, trafiają do naszej poradni, a kilka razy w ciągu 20 lat udało im się także dotrzeć pod siedzibę naszego schroniska.  Nieraz zmuszone byłyśmy prosić policję o interwencję. Jeden z mężczyzn sam uciekł, kiedy zobaczył nadjeżdżający patrol policji - opowiada Nowakowska.

Placówka może pomieścić maksymalnie 20 osób, dysponuje sześcioma pokojami. Kobiety mogą przebywać tam maksymalnie trzy miesiące, ale zdarzają się przypadki, w których mieszkają w schronisku nawet rok. To szczególne sytuacje, w których ofiary przemocy ze względu na trudną sytuację i bezpieczeństwo własne oraz dzieci, nie mają innej alternatywy. - Musimy pamiętać o tym, że część kobiet jest zależnych ekonomicznie od swoich przemocowych partnerów. Trudno im stanąć na własne nogi, niewiele zarabiają, a znalezienie taniego mieszkania w Warszawie to niełatwe zadanie. Dlatego zdarza się, że po kilku miesiącach ofiary przemocy decydują się na powrót do domu - wskazuje nasza rozmówczyni.

Jak dodaje, w Polsce wciąż za mało robimy, żeby zapewnić kobietom-ofiarom przemocy kompleksowe wsparcie i pomóc im w usamodzielnieniu się. Procedury prawne trwają zbyt długo, aby ofiary przemocy mogły wrócić do mieszkania i wyeksmitować z niego swojego oprawcę, lub uzyskać chociażby mieszkanie socjalne.

"To źle wygląda w statystykach"

Problem ofiar przemocy domowej w dobie pandemii nie pozostał bez echa rządzących. 30 listopada 2020 roku weszły w życie przepisy umożliwiające policji usunięcie podczas interwencji sprawcy przemocy z domu. - Do końca ubiegłego roku wydano łącznie 255 nakazów opuszczenia domu i zakazów zbliżania się. Zakazy te obejmują jednak tylko najbliższe otoczenie, a nie dotyczą miejsca pracy ani szkoły, do której chodzą dzieci. Funkcjonariusze podczas interwencji nie mogą wydać zakazu kontaktowania się, co oznacza, że sprawca może dzwonić i wysyłać wiadomości do swojej ofiary - podkreśla Urszula Nowakowska.

Krytycznie ocenia też przepis, który pozwala sprawcy złożyć zażalenie do sądu. - To może działać demotywująco na funkcjonariuszy. Złożenie przez sprawcę przemocy zażalenia do sądu, może przecież wpłynąć negatywnie na ocenę pracy funkcjonariusza przez przełożonych, bo "to źle wygląda w statystykach". Co więcej, nakaz opuszczenia mieszkania i zakaz zbliżania się może być wydany tylko na okres dwóch tygodni. A przecież w tak krótkim czasie w polskich realiach nie uda się pokrzywdzonej uzyskać np. cywilnego nakazu na dłuższy okres, a szansa, że prokurator wyda środek zapobiegawczy wydłużający ten okres w tak krótkim terminie, jest również mała. Pojawia się pytanie czy w wypadku niektórych sprawców, którzy wrócą do domu, nie pojawi się chęć odwetu i nie dojdzie do eskalacji przemocy - zastanawia się założycielka Centrum Praw Kobiet.

Dominika Pietrzyk

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »