"175 proc. w trzy lata" czyli pięć minut strachu

Fundusze inwestycyjne. Wytrawni giełdowi gracze mawiają: drzewa nie rosną do nieba. A może jednak? Jeżeli nie minie nam fascynacja funduszami - a na razie nic na to nie wskazuje - silny popyt na akcje może nas uchronić przed głębszą korektą.

Struktura funduszy inwestycyjnych**

Marzec miał być na rynku funduszy inwestycyjnych miesiącem prawdy. Drugim już po ubiegłorocznym majowym tąpnięciu, gdy indeks WIG w skali miesiąca stracił blisko jedną czwartą swojej wartości. Ex post łatwo mówić, że ucieczka z funduszy akcyjnych była wtedy błędem (indeksy wkrótce ruszyły w górę i szybko nadrobiły straty; pod koniec kwietnia 2007 r. indeks WIG był na poziomie o 60 proc. wyższym niż w tamtych feralnych dniach).

Początek marca 2007 r. - scenariusz bardzo podobny. Impulsem było tąpnięcie w Chinach i Alan Greenspan w roli Kasandry, wieszczącej widmo korekty w Stanach Zjednoczonych. Efekt ? Ostre spadki także w Warszawie i histeryczne nagłówki w prasie: "w ciągu tygodnia z polskiej giełdy wyparowało 42 mld złotych". Strach tym razem ulotnił się jeszcze szybciej. Infolinie TFI wprawdzie rozgrzane były do czerwoności, ale masowych umorzeń nie odnotowano. Po tygodniu spadków na rynek wrócił optymizm, a marzec okazał się rekordowy pod względem wzrostów aktywów. Można szacować, że z ponad 8 mld zł przyrostu 30 - 40 proc. stanowiły nowe nabycia, potwierdzające, że inwestorzy wykorzystali korektę do tanich, ich zdaniem, zakupów. Aktywa funduszy przekroczyły już 120 mld zł, czyli poziom, który mieliśmy osiągnąć dopiero pod koniec roku.

Reklama

Coraz bardziej nurtuje więc pytanie, co się musi wydarzyć, by Polacy - świeżo rozkochani w funduszach (inwestuje w nie ponad 2 mln osób) - zrozumieli, że nie są one maszynką do robienia pieniędzy. By zaczęli czytać dopisek drobnym drukiem, że historyczne wyniki nie są gwarancją wyników w przyszłości. I - wreszcie - zdawać sobie sprawę, że średnioroczny zysk na poziomie 15 proc. (czyli podwojenie majątku w pięć lat!) to marzenie inwestorów na całym świecie.

- Na razie przeciętny inwestor raczej myśli o tym, na co wyda 30 proc. zysku, niż zastanawia się, jak zareaguje, gdy jego portfel skurczy się o jedną piątą - zauważa Tomasz Jędrzejczak, prezes Legg Mason TFI.
Tymczasem co najmniej od dwóch lat mówi się, że nasz rynek czeka porządna korekta, bo wiele sektorów i spółek jest już absurdalnie przewartościowanych.

- Duże spadki wymagałyby wyjścia zagranicznych inwestorów i jednoczesnego odpływu środków z funduszy akcyjnych - zauważa Tomasz Bogutyn, prezes PKO CS TFI.
Warto jednak zastanowić się, co by było, gdyby inwestorzy nie tylko nie wycofywali środków z funduszy, ale wyrobili w sobie nawyk regularnego inwestowania. Za zatrzymaniem środków w funduszach przemawia brak atrakcyjnych alternatyw inwestycyjnych (nisko oprocentowane lokaty, drogie nieruchomości). Zdaniem wielu ekspertów to poważny argument za tym, że masowe umorzenia jednostek, a więc i korekty na miarę tych, które targały rynkiem w ubiegłej dekadzie, mogą już się nie powtórzyć.

Czy w takiej sytuacji fundusze, w połączeniu ze stabilnym popytem OFE (dziś lokują w akcjach około 45 mld zł; pierwsze "poważne" emerytury będą wypłacane dopiero za pięć lat) mogłyby nas uchronić przed korektą wywołaną czynnikami zewnętrznymi albo przynajmniej istotnie złagodzić jej przebieg?

Wartość akcji w portfelach TFI to teraz ok. 40 mld zł, czyli jedna piąta papierów w wolnym obrocie. Bogutyn szacuje, że aby krajowe TFI mogły się stać takim "bezpiecznikiem", musiałyby dysponować dwukrotnie większą siłą rażenia, a najlepiej 30 mld euro aktywów ulokowanych na Giełdzie Papierów Wartościowych.

- Rodzimy kapitał długo jeszcze nie będzie miał dość siły, by samodzielnie kształtować koniunkturę na GPW; karty wciąż rozdaje zagranica, z blisko 80 mld zł w akcjach - mówi prezes PKO TFI.
- Gdyby zagraniczne banki zarządziły odwrót z rynków takich jak Polska, rzuconych przez nich do sprzedaży akcji nie miałby kto kupić.
Jego zdaniem, taki właśnie scenariusz zrealizował się między innymi podczas ubiegłorocznej, majowej korekty.

- Źle byłoby, gdyby kondycja giełdy zależała wyłącznie od popytu krajowych instytucji, zmuszonych do inwestowania w polskie spółki (czy to ustawowo, czy pod presją klientów, domagających się np. otwierania kolejnych funduszy małych i średnich spółek) - zauważa Krzysztof Samotij, prezes TFI Arka.

To oznaczałoby, że pieniądze nie są inwestowane efektywnie. Tomasz Bogutyn przypomina, że jest taka giełda na świecie, której indeks wzrósł w minionym roku o 4 tys. procent. To Zimbabwe, gdzie handel odbywa się w niewymienialnej walucie, więc tamtejsze instytucje kiszą się we własnym sosie. Trudno uznać to za oznakę dojrzałości rynku.

Profesor Waldemar Frąckowiak, kierownik Katedry Inwestycji i Rynków Kapitałowych poznańskiej Akademii Ekonomicznej, potwierdza, że w istocie mamy do czynienia z głęboką nierównowagą między popytem a podażą akcji. Jego studentom nie trzeba mówić, czym to skutkuje - nieuniknionym wzrostem cen, prawdopodobnie jeszcze przez wiele lat. Przy czym tylko część tego wzrostu da się wytłumaczyć fundamentami mikro i makro.

Podaż to nowe emisje i prywatyzacje; i z jednym, i z drugim, niestety, nie jest różowo. Prywatyzacja leży, a liczba debiutów plasuje nas w czołówce rynków pierwotnych Europy, tyle że w większości są to emisje tak małe, że zupełnie nieatrakcyjne dla dużych inwestorów instytucjonalnych.

Z drugiej jednak strony mamy popyt - duży, stabilny i w najbliższych latach przewidywalnie rosnący.

- To zasługa inwestorów instytucjonalnych, ale także pośrednio rosnącej świadomości społeczeństwa, która to doprowadziła do spektakularnego transferu środków z lokat do produktów inwestycyjnych, z mniejszym lub większym elementem inwestycji w akcje - tłumaczy zjawisko profesor Frąckowiak.
- A wizja Euro 2012 zapewne sprowadzi do Polski kolejną falę inwestycji kapitałowych.

Lecz nieunikniony wzrost cen to przecież dla inwestorów dobra wiadomość.

- Racjonalny wzrost cen, owszem, ale spekulacyjna bańka, za którą nie nadążałyby fundamenty spółek, prędzej czy później uderzy po kieszeni tych, którzy nie poskromią swojej chciwości - uważa profesor Frąckowiak i jednocześnie uspokaja: widać wiele czynników, które będą już w niedalekiej przyszłości sprzyjać poprawie efektywności rynku, a więc i bezpieczeństwu inwestycji. To choćby prawdopodobne zwiększenie limitów dla OFE na inwestycje za granicą (dziś to tylko 5 proc.), wprowadzenie możliwości krótkiej sprzedaży dla TFI, wzrost popularności funduszy hedgingowych (na razie działają w Polsce tylko cztery, ale do końca marca zebrały już ponad 1 mld zł), szersza oferta produktów pozwalających ograniczyć ryzyko, np. lokaty inwestycyjne z gwarantowaną stopą zwrotu etc., wreszcie - promowanie przez TFI geograficznej dywersyfikacji aktywów.

- W naszym nowym funduszu Akcji Środkowej i Wschodniej Europy inwestycje w akcje polskich spółek stanowią jednak mniejszość - zdradza prezes Krzysztof Samotij.

- Ale pięć minut strachu na pewno przyjdzie - uważa Tomasz Jędrzejczak.
- Wystarczy, że optyka inwestorów przesunie się w stronę funduszy bardziej zrównoważonych i mamy skokowy odpływ środków z rynku akcji.

To scenariusz dosyć prawdopodobny, zważywszy na to, że inwestorzy, którzy "załapali się" na większą część trwającej od czterech lat hossy, w obliczu spadków rzeczywiście mogą chcieć ochronić zarobiony majątek, przenosząc go do bezpiecznych funduszy. Mniej przewidywalne będą reakcje najmłodszych stażem inwestorów, którzy nie zaznali smaku bessy, gdyż na giełdzie są od wczoraj, tygodnia, miesiąca i dopiero czekają na swoje "175 proc. w trzy lata".

Dlatego, zdaniem prezesa PKO TFI, druga połowa roku może stać pod znakiem dużej zmienności na rynku akcji.

- Korekty były, są oraz będą - mówi Krzysztof Samotij.
- Stadne zachowania indywidualnych inwestorów są jak obosieczny miecz, wzmacniają wzrosty, ale i przyśpieszają spadki.

Korekty tak, jednakże tragedii raczej nikt się nie spodziewa. Profesor Frąckowiak szacuje, że większość czynników wpływających na kondycję GPW leży poza granicami kraju, a globalna gospodarka udowodniła, że coraz lepiej radzi sobie z kryzysami (choćby po 11 września), racjonalniej podejmuje decyzje.

- Dlatego dynamika wzrostów giełd na świecie może nie będzie już taka sama jak w ostatnich latach, i myślę, że jeszcze niejeden rekord padnie, także w Warszawie - ocenia profesor.
Przyznaje jednocześnie, że jeszcze niedawno nie był aż takim optymistą, lecz decyzja o Euro 2012 - nie tylko dlatego, że jest fanem piłki nożnej - zmieniła jego wizję rozwoju naszej gospodarki.

- Pani minister finansów z właściwym sobie optymizmem mówi, że znajdziemy pieniądze na sfinansowanie przygotowań do mistrzostw, ale większą nadzieję wiążę z tym, czego oficjalnie nie powie żaden urzędnik - jeżeli Euro ma się udać, musi zniknąć paraliż decyzyjny w urzędach centralnych - zauważa.
- Gdy pod presją międzynarodową uda się usunąć tę przeszkodę, wtedy gospodarka autentycznie wrzuci piąty bieg.

A co mogłoby zmącić sielankę inwestorów?

- Rosnąca inflacja, a w efekcie wzrost stóp procentowych - mówi profesor Frąckowiak. Te zjawiska dadzą się nam we znaki już w tym roku, ale ich wpływ na giełdę będzie zależał od skali nierównowagi popytu i podaży akcji.

- Jeśli presja inflacyjna zwiększy skłonność Rady Polityki Pieniężnej do zaostrzania polityki, w przyszłości może nastąpić pewien renesans lokat bankowych - uważa prezes Arki BZ WBK TFI.

Nikt jednak nie powątpiewa, że od inwestycji w akcje nie ma odwrotu.
- W miarę bogacenia się społeczeństwa, środki do funduszy będą płynęły coraz szerszym strumieniem - nie ma wątpliwości Krzysztof Samotij i zwraca uwagę, że w funduszach ulokowana jest obecnie połowa tego, co leży na lokatach bankowych.

- Przy dobrej koniunkturze do roku 2010 fundusze powinny stanowić 50 proc. naszych oszczędności.

Studzić należy mimo wszystko oczekiwania inwestorów co do przyszłych zysków; rekordowe osiągnięcia z ostatnich lat mogą się już nie powtórzyć.
- Dlatego warto znaleźć fundusz, który odpowiada nie tylko naszym możliwościom finansowym, ale i psychicznym - radzi Tomasz Jędrzejczak.

Bowiem, wbrew pozorom, fundusze akcji są bardzo niejednorodne.
- Zawsze zastanawia mnie, dlaczego ludzie dużo więcej energii i czasu poświęcają na analizę informacji przed kupnem auta za 20 tys. zł, niż decydując się na inwestycję 100 tys. zł w fundusze - mówi prezes TFI Legg Mason.

Oczywiście, rynek nas w ostatnich latach rozleniwił - wystarczyło wybrać fundusz na chybił trafił, dlatego że wszystkie rosły. Lecz, jak mówią zarządzający, pewną część pracy domowej inwestor zawsze powinien odrobić. Zwłaszcza teraz.

Małgorzata Remisiewicz

Manager Magazin
Dowiedz się więcej na temat: fundusze | popyt | TFI | inwestorzy | scenariusz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »