Bankructwo cywilizowane
Państwo wbrew stanowisku banków ułatwia konsumentom totalnie zadłużonym ogłoszenie kontrolowanej upadłości.
Pani Katarzyna z Podkarpacia samotnie wychowująca niepełnosprawnego nastoletniego syna, w 2008 r. zaciągnęła kredyt w wysokości 80 tys. złotych na mieszkanie, denominowany we frankach szwajcarskich. Dziś jej zadłużenie przekroczyło 140 tys. zł, a ona nie jest już w stanie go spłacić, bo straciła pracę w jedynym większym zakładzie w swojej okolicy. Na pomoc banku kobieta nie ma co liczyć, bo to tam namówiono ją na franka, ale liczy na nowe przepisy o upadłości konsumenckiej, które pozwoliłyby jej wyrwać się z pętli długów i zacząć życie od nowa.
- Gdyby ta pani żyła w Stanach Zjednoczonych albo w Wielkiej Brytanii, prawdopodobnie bank zabrałby jej mieszkanie, za to ona zostałaby bez długu. Ale żyje w Polsce, więc może stracić mieszkanie, a gdy będzie ono mniej warte niż dług, kredyt i tak będzie musiała spłacić. Takie jest prawo, które lepiej zabezpiecza interesy banku niż klienta - mówi Paweł Dobrowolski, ekonomista biorący udział w pracach nad nowelizacją ustawy o upadłości konsumenckiej. - Nowe prawo upadłościowe było konieczne. Bo mamy w miarę nowoczesny system kredytowy, pozwalający konsumentowi zadłużać się. Jednak do tej pory, gdy ten konsument stawał się niewypłacalny, zderzał się z XIX-wiecznymi w swej istocie przepisami o upadłości konsumenckiej, których celem było karać dłużników i likwidować ich majątek, by jak najpełniej zaspokoić wierzycieli. To absurd, który de facto szkodził państwu - dodaje ekonomista.
Otwarta pięć lat temu furtka dla Polaków do formalnego ogłoszenia upadłości konsumenckiej okazała się bardzo ciasna i niewielu zdołało przez nią przejść. Na kilka tysięcy złożonych w sądach wniosków formalnie "zbankrutowało" ledwie 60 osób. Bo szansę na przychylny wyrok sędziego miał tylko ten, kto po pierwsze dysponował własnym majątkiem nieobciążonym hipoteką, i po drugie - komu garb długów wyrósł z powodów od niego niezależnych, czyli np. ciężkiej choroby albo oszustwa, którego padł ofiarą. W drodze inicjatywy poselskiej zaproponowano zmianę przepisów, które w praktyce kompletnie się nie sprawdzały.
- W porównaniu do starej ustawy to rewolucja - mówi mec. Adam Sójka z poznańskiej kancelarii upadłośćkonsumencka.pl. - Ponad 90 proc. osób zgłaszających się do naszej kancelarii w celu przeprowadzenia procesu upadłościowego według starych przepisów, nie spełniało jej warunków. Głównie chodziło o wymóg posiadania majątku. Innymi słowy dłużnik, aby móc ogłosić upadłość, musiał posiadać własny majątek na pokrycie niemałych opłat związanych z postępowaniem upadłościowym oraz z tzw. ubóstwem masy. Gdy dłużnik nie miał takiego majątku, albo miał np. nieruchomość, ale z hipoteką, sąd z automatu oddalał wniosek bankruta - dodaje mec. Sójka. - To był grzech główny starej ustawy, który czynił z niej fasadę. Nieżyciowych było jeszcze kilka innych warunków, w tym długi okres planu spłaty i nieuchronność utraty dachu nad głową. Przez to wielu dłużników spychanych było na margines życia społecznego, do szarej strefy, a w najlepszym wypadku na emigrację. Nie korzystał na tym nikt, ani państwo, ani obywatel, no może jedynie wierzyciele - dodaje prawnik.
Ustawodawca usunął więc zaplątanym w długi obywatelom największe kłody spod nóg na drodze do odzyskania wypłacalności. Do tego uproszczone zostały procedury, kilkukrotnie obniżono opłatę sądową, a w wyjątkowych sytuacjach będzie można ją umorzyć. - Ta zmiana prawa oznacza duży postęp, ale nie naprawia wszystkiego - uważa Dobrowolski. - Banki wciąż mają znaczną przewagę nad polskim klientem, przede wszystkim w kwestii ryzyka. To klient ponosi ryzyko wzrostu oprocentowania kredytu, spadku wartości mieszkania. Klient staje się swoistym bankowym niewolnikiem. Przykład? Zadłużona w banku para rozwodzi się i mimo deklaracji, że jedno z małżonków przejmuje dług, bank może nie zwolnić z długu współmałżonka. Ba, sędzia da rozwód, nawet kościół, ale nie bankier. Ten woli mieć obie osoby na haczyku - dodaje ekonomista.
To duży problem i też wymaga zmian. Ale na to potrzeba czasu, bo opór bankowej materii wciąż jest duży i na kompleksowe zmiany, adekwatne do dzisiejszych czasów, nie ma jeszcze zgody. Dzięki dawkowaniu zmian w prawie upadłościowym, projekt gładko przeszedł przez parlament. Ustawa trafiła na stół Prezydenta RP, który podpisał ją na początku września, co oznacza, że po trzech miesiącach, czyli jeszcze w tym roku, zacznie ona obowiązywać. A więc jeszcze przed Bożym Narodzeniem szansę na upadłość konsumencką uzyska każdy niewypłacalny dłużnik, o ile "nie zadłużył się ponad swe możliwości z rażącej niedbałości bądź z premedytacją".
Zmiana przepisów o konsumenckiej upadłości bulwersuje środowisko bankowe. Związek Banków Polskich skrytykował wiele zapisów. Za nieuzasadnione uznał skrócenie maksymalnego okresu wykonywania planu spłaty wierzycieli przez dłużnika z pięciu do trzech lat. To swoisty okres próby - przekonywali parlamentarzystów przedstawiciele ZBP. - Zadłużony konsument wywiązując się w tym czasie ze zobowiązań ma przekonać o swojej solidności. Dopiero rezultatem tego ma być umorzenie niewykonanych zobowiązań - grzmieli obrońcy starych przepisów. Ale trudno w tym nie dostrzec prostej kalkulacji ekonomicznej wierzycieli. Wszak przez pięć lat można "wycisnąć" z dłużnika większą kwotę niż w ciągu trzech. Finansistom nie spodobało się też dwukrotne wydłużenie (do 24 miesięcy) okresu pokrywania z funduszu masy upadłości czynszu na wynajem mieszkania dla dłużnika, w przypadku gdyby jego dotychczasowe mieszkanie zostało sprzedane na spłatę długów, co pod rządami nowej ustawy wcale nie będzie takie oczywiste. Banki i firmy pożyczkowe obawiają się, że doprowadzi to do zbyt dużego "uszczuplenia masy upadłości" i powiększenia ich straty.
Ale to nie wszystko. Ułatwienie konsumentom procesu bankrutowania oznacza dla banków więcej pracy i być może spadek zysków. Teraz bankowcy wnikliwiej będą musieli prześwietlać klientów, którzy przyjdą pożyczyć pieniądze. To oznacza wzrost kosztów i prawdopodobny spadek liczby udzielonych kredytów. Zresztą nowe prawo upadłościowe odbije się na puli już udzielonych kredytów. Eksperci zapowiadają, że w najbliższym roku wzrośnie liczba niespłacanych kredytów hipotecznych, więc banki pod presją liberalizacji prawa upadłościowego, zechcą się ich pozbywać, żeby ograniczyć straty. A ponieważ wiele kredytowanych mieszkań już dziś jest mniej warta niż kredyt, za jaki kupili je kredytobiorcy, masowa wyprzedaż upadłościowa może te spadki jeszcze pogłębić.
Przedstawiciele banków i firm pożyczkowych zaproponowali, aby umożliwić zadłużonemu konsumentowi zawarcie układu z wierzycielami już na samym początku postępowania. Zdaniem bankierów pozwoliłoby to zmniejszyć wydatki ponoszone w toku upadłości i uniknąć uszczuplenia funduszów masy upadłości. Ale taka propozycja nie przekonuje zwolenników liberalizacji. Zawieranie układu na wczesnym etapie postępowania upadłościowego może nie być korzystne dla dłużników, bo takie układy bez ingerencji sądów mogą skończyć się zawarciem "porozumienia" pod dyktando największego wierzyciela, którym jest zazwyczaj bank. Jak to w praktyce może działać, przekonała się Magdalena Hodak. Jej bank dążył do podpisania "ugody", która de facto podwyższała jej zobowiązanie, pod presją licytacji jej domu za trzy czwarte wartości - o 15 proc. kosztów komorniczych.
W sukurs bankom i firmom pożyczkowym idzie prof. dr hab. Feliks Zedler, kierownik Katedry Prawa Prywatnego SWSP, twórca starej ustawy o upadłości konsumenckiej. W wywiadach prasowych podkreśla niebezpieczeństwa związane z liberalizowaniem konsumenckiego prawa upadłościowego, twierdząc, że umarzanie kosztów postępowania będzie dużym obciążeniem dla budżetu państwa, a tym samym dla kieszeni podatników. Poza tym, zdaniem prof. Zedlera, nowe prawo upadłościowe stwarza okazję do nadużyć i zamieni postępowanie upadłościowe wobec osób fizycznych w "umarzalnię zobowiązań". - Może też sprzyjać kształtowaniu się w części społeczeństwa nieodpowiedzialnych postaw w sprawach finansowych - ostrzega prof. Feliks Zedler.
Obaw tych nie podziela pani Katarzyna z Podkarpacia. - Po pierwsze, oddłużenie nie jest dostępne dla lekkomyślnego dłużnika, po drugie, nie wszystkie długi są zawinione przez dłużnika i nie można dodatkowo go za nie karać. Szczególnie dzieci, które w tym kraju długi dostają w spadku - przekonuje pani Katarzyna.
Jest jeszcze jeden argument. Wątpliwy przykład, jaki daje państwo, kiedy samo bezkarnie zadłuża się ponad miarę, a obywatelowi nie pozwala...
Longina Grzegórska-Szpyt