W banku jak w raju
W historii polskiej bankowości jeszcze nigdy klienci detaliczni nie byli tak rozpieszczani, jak obecnie. Banki płacą im za założenie konta, załatwiają zniżki przy zakupie niektórych towarów. I dopłacają za każdym razem, jeśli klient skorzysta z ich bankomatu. Tradycyjne konta są bardzo tanie, bądź nawet darmowe.
Dzisiaj przeciętny klient bankowy nad Wisłą ma nie jeden, a kilka rachunków bankowych. Nie założył ich dlatego, że wysokie dochody pozwalały mu na prowadzenie wielu rachunków. Zrobił to ponieważ banki w walce o klienta sięgnęły po najlepszą broń - zaczęły dopłacać do klientów, i to dopłacać w taki sposób, aby klient odczuł każdą przekazaną z banku złotówkę.
Najpierw walczyły o niego kredytami - na porządku dziennym były hasła "przejdź do nas, a damy ci dwa razy większy kredyt". Kryzys finansowy położył kres wojnie na takie produkty i oprocentowanie lokat (a zdarzało się, że bankowcy oferowali lokaty oprocentowane nawet na poziomie 8 - 10 proc.).
Walka o klienta przeniosła się natomiast na najbardziej odczuwalną dla niego płaszczyznę. Płaszczyznę opłat za najprostsze usługi bankowe. Mnogość rachunków jednego klienta pokazała bankowcom, ze jest o co walczyć. Przywiązanie go wyłącznie do jednego ROR-u i jednego logo bankowości jest gwarancją na stały przypływ gotówki i - przy zastosowaniu efektu skali, o którym można mówić w przypadku przyciągnięcia kilku tysięcy takich klientów - odczuwalnej zmiany na korzyść w bilansie banku.
Stąd banki sięgnęły po najprostszą metodę, czyli zaczęły płacić każdemu za przeniesienie, bądź otwarcie rachunku. Wcale nie małe pieniądze - jednorazowo od 50 do 600 złotych (pod warunkiem zadeklarowania stałych wpływów o określonej wysokości). Takiej metody chwyciły się banki ING, Alior i BZWBK. A jeżeli bankowcy nie dawali pieniędzy wprost, przekazywali je określając je "zwrotem kosztów transakcji" (sic!) wykonywanych przez klientów z użyciem kart lub zdalnego dostępu do konta.
I tak Bank Ochrony Środowiska grzmi ze swoich stron internetowych, że za większość operacji bankowych na koncie z wykorzystaniem internetu płaci klientowi złotówkę. I wylicza, że miesięcznie płatności dla klienta wyniosą bank do 60 złotych, co rocznie daje kwotę 720 zł. Również każde 100 złotych wydane przy pomocy karty jest premiowane złotówkowym zwrotem.
To, zdaniem strategów z BOŚ, ma zmusić klientów do aktywnego korzystania z konta tego, a nie pozostałych banków. BOŚ idzie również krok dalej i proponuje klientom korzystanie właśnie ze swoich, a nie innych bankomatów, obiecując im symboliczny, złotówkowy zwrot za każdą wypłatę z bankomatu spod logo zielonego listka wykonaną kartą innego banku.
Wcześniej klient musi jednak zgłosić numery swoich kart płatniczych powiązanych z kontami konkurencji - i sprawa jest gotowa. I jeśli weźmiemy pod uwagę to, że większość banków odchodzi od potrącania opłat za korzystanie z innej, niż macierzysta, sieci bankomatowej, znów można mówić o namacalnym i przeliczalnym na żywą gotówkę zysku.
Takie podbieranie sobie przez banki klientów świadczyć może o dojrzałości i stabilizacji polskiego sektora bankowego. Społeczeństwo jest ubankowione i coraz lepiej świadome roli banków w codziennym życiu obywateli. Kiedy bankowcy zaniechają dopłacania do klientów przyjdzie czas na prawdziwą konkurencję w sektorze - na konkurowanie jakością obsługi klienta.
Być może wówczas okaże się, że klienci masowo będą lgnąć do tej instytucji, która powoła rzecznika klientów. Pierwszy taki rzecznik działa już w banku BZ WBK.
Paweł Pietkun