Co dobija polskie firmy?

Jak robić interesy, skoro zanosi się na kolejne podwyżki podatków, na wzrost kosztów pracy, a w konsekwencji na spadek inwestycji i wysokie bezrobocie. Oto rozmowa z prof. Andrzejem Blikle - ekspertem Centrum im. Adama Smitha oraz Andrzejem Sadowskim - wiceprezydentem Centrum.

GP: Co, zdaniem panów, wiąże ręce polskiej gospodarce? Bo przecież mimo obniżki podatków (CIT) i dość wysokiego tempa wzrostu gospodarczego inwestycje nie rosną, bezrobocie maleje w żółwim tempie, a kryzys finansów publicznych wciąż straszy.

Andrzej Blikle: Najkrócej mówiąc: brak wolności gospodarczej, którą zabiło złe prawo. Aby nie być gołosłownym, powołam się na raport Banku Światowego, który wskazuje, że jednym z najważniejszych czynników determinujących rozwój gospodarczy, a w konsekwencji dobrobyt każdego kraju, jest dobre prawo gwarantujące wolność gospodarczą. Bezpośrednią zależność dobrobytu od prawa najlepiej ilustruje przykład Singapuru, który pod względem wolności gospodarczej na tzw. liście Instytutu Frasera plasuje się na pierwszym miejscu. Mówimy tu o bogatym kraju, który, co należy przypomnieć, nie ma żadnych zasobów surowcowych. Nie ma nawet własnej wody do picia. Cóż to znaczy? Tyle tylko, a może aż tyle, że bogactwo kraju nie zależy od tego, czy kraj jest duży czy mały, zasobny w minerały czy nie, zależy przede wszystkim od jakości szeroko rozumianego prawa.
W tym rankingu światowym (analizie poddano 123 kraje) Polska znalazła się na 61 miejscu. Dodam jeszcze, że pod względem wolności gospodarczej według tego instytutu zajmujemy ostatnie miejsce wśród krajów Unii Europejskiej.

Reklama

GP: Może dlatego uchwalono ostatnio ustawę o swobodzie działalności gospodarczej? Czy jest ona choć małym kroczkiem ku swobodzie?

Andrzej Sadowski: Niepotrzebna jest ustawa, potrzebna jest wolność. Choć warto może docenić i to, że lepszy jest regulamin dla niewolnika niż brak regulaminu. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż jest to regulamin dla niewolnika. Trzeba w tym miejscu powiedzieć słowo o kryteriach wolności gospodarczej, jakie bierze pod uwagę Instytut Frasera, z którym w tej kwestii współpracujemy od lat, wyliczając "wskaźniki wolności". Wymienię dwa - na początek: czas, jakiego potrzebują sądy na wydanie wyroku o egzekucji zobowiązań, oraz liczbę koncesji i zezwoleń niezbędnych do prowadzenia działalności gospodarczej. W krajach najwyżej stojących pod tym względem sądy rozprawiają się z dłużnikami w ciągu kilku tygodni, u nas trwa to niewyobrażalnie długo. W tym czasie rzetelne i uczciwe firmy są skazywane przez bierność sądów na upadek, a nieuczciwe kontynuują swój proceder albo uciekają w pozorowane bankructwa. A liczba koncesji? Na początku lat 90. było ich kilka, dziś - po stokroć za dużo, przy czym jedna koncesja może obejmować wiele obszarów gospodarki.

Andrzej Blikle: Podam przykład z własnego podwórka: dziś, żeby uzyskać zgodę na import wina z Francji, muszę mieć 27 zezwoleń z różnych urzędów, a na sprowadzenie mocniejszych trunków - kilkadziesiąt. To przecież kpina, zważywszy że wino chcę sprowadzać z Francji, a więc jest to import w ramach Unii Europejskiej.

GP: Wciąż pan chce je sprowadzać...

Andrzej Blikle: Nie. Nie mogę dać się zwariować. Pod rządami tzw. ustawy Wilczka załatwiłbym to szybko.

GP: Przecież to ustawa rodem z PRL, z 1988 r.

Andrzej Blikle: Owszem, ale wtedy oślepił nas błysk wolności gospodarczej. Stare ustawy wrzucono do kosza, a na napisanie nowych było niewiele czasu. Powstały więc w bardzo uproszczonej postaci i to była ich przewaga nad dzisiejszymi. Od początku lat 90. było już tylko gorzej. Przybywało regulacji, koncesji, zezwoleń. Nasi prawodawcy chcą rzekomo budować kapitalizm, ale stawiają warunek: przedsiębiorców trzeba trzymać krótko. Jeżeli dodamy do tego preferowaną przez nich wysokość podatków, sposób ich ściągania i potwornie wysokie koszty pracy, to chyba nikogo nie może dziwić, że pod względem wolności gospodarczej bliżej nam do Rosji i Ukrainy niż Singapuru czy Irlandii. Ponadto wspomniana przez panią nasza ustawa o swobodzie gospodarczej miała wprawdzie dopiero za dwa lata, ale jednak, ograniczyć np. liczbę kontroli w przedsiębiorstwach. Pięknie to brzmiało, ale tylko przez chwilę. Ustawa jeszcze nie weszła w życie, a już wymyślono, że obok kontroli będą przeprowadzone tzw. czynności sprawdzające. O nich ustawa nic nie mówi, a więc będzie ich tyle, ile urzędnicy uznają za stosowne.

GP: Gorzki żart. To przecież było sztandarowe hasło zapowiadanej swobody.

Andrzej Sadowski: Bo to jest żart, kpina z tych, którzy uwierzyli ustawodawcy, że między jedną a drugą kontrolą będą mieli chwilę oddechu. Rozczarowani są też ci, którzy sądzili, że zagwarantowane w ustawie prawo obywateli i przedsiębiorstw do uzyskiwania od urzędów skarbowych wiążącej interpretacji przepisów będzie respektowane. Poborcy podatkowi próbują już ten przepis okroić, zmienić.

Andrzej Blikle: Prawdę mówiąc, ja się im nawet nie dziwię. Słyszałem rozmowę w radiu z młodym prawnikiem, urzędnikiem skarbowym, który powiedział wprost: jak sobie ustawodawca wyobraża, że ja dam wykładnię do obowiązujących przepisów, jeżeli mój profesor ma z tym kłopot. Ustawodawca postawił więc problem na głowie. Rzecz jest przecież w tym, żeby prawo było dobre i jasne, a nie żeby urzędnicy skarbowi dobrze je interpretowali, dawali wiążącą wykładnię.

GP: Ale trzeba docenić, że ustawodawca uczciwie ocenił stanowione przez siebie prawo. Taka samokrytyka nie zdarza się często.

Andrzej Sadowski: Jestem przekonany, że nadejdzie w Polsce taki czas, kiedy samokrytykę zastąpi dobre prawo, a ustawodawca zrobi wszystko, żeby źródłem prawa były ustawy, i to w ograniczonej liczbie, a nie ich interpretacja. Póki w ustawach będą takie banały, jak np. to, że organa administracji publicznej będą wspierać rozwój przedsiębiorczości, to w Polsce nie będzie wolności, a przedsiębiorczość będzie tak jak teraz dyskryminowana. Wystarczy przywrócić wolność i nie przeszkadzać naszym obywatelom w pracy. Oni wiedzą, co i jak mają robić. Niestety, słuchając wyobrażeń polityków o polskiej przedsiębiorczości, na zmiany na razie się nie zanosi.

GP: A na co się zanosi?

Andrzej Blikle: Na kolejne podwyżki podatków, na wzrost kosztów pracy, a w konsekwencji - spadek inwestycji, wysokie bezrobocie i zagrożone finanse publiczne.

GP: Czarny scenariusz. Podwyżki podatków są jedynie kiełbasą wyborczą. Zabrać bogatym, dać biednym - takie hasełka napędzają wyborców. Może tylko o to chodzi?

Andrzej Sadowski: Nie jestem takim optymistą. Zapowiadane podwyższenie składek płaconych przez małych i średnich przedsiębiorców na ubezpieczenia społeczne jest realne. Ten podatek, egzekwowany skuteczniej niż jakikolwiek inny, może wyeliminować z rynku tysiące małych i średnich przedsiębiorstw. Część z nich trafi do szarej strefy, ale część zlikwiduje swoje przedsiębiorstwa i zwolni pracowników. Bo przecież dla nikogo chyba nie jest już tajemnicą, że wzrost kosztów pracy, który jest w Polsce dramatycznie wysoki, musi prowadzić do wzrostu bezrobocia. Rządzący doskonale wiedzą, że źródłem bezrobocia są u nas wysokie koszty pracy. Przecież można to wyczytać w ich oficjalnych dokumentach.

Andrzej Blikle: Żeby mój pracownik, mówiąc kolokwialnie, dostał na rękę 1000 zł, to ja muszę wydać 1850 zł. Znaczy to, że akcyza nałożona na pracę - w postaci składek na ZUS i wszelkiej maści podatków - przekracza 80 proc. Łagodnie mówiąc, jest to haracz, jaki państwo pobiera od przedsiębiorcy za zatrudnienie pracowników. Haracz równy akcyzie na alkohol czy benzynę.

GP: Może chodzi o to, żeby budżet na przyszły rok się domknął...

Andrzej Sadowski: Na papierze, owszem, wszystko może się bilansować, ale to przecież groźna fikcja. Nigdy nie było tak, żeby podwyżka podatków przyniosła takie wpływy, jakie wyświetlają się w arkuszu kalkulacyjnym. Nie zredukuje się deficytu budżetowego poprzez zwiększenie obciążeń podatkowych, zważywszy że już dzisiaj aż jedna trzecia dochodów publicznych pochodzi z opodatkowania pracy.

GP: Czy grozi nam zatem zahamowanie tempa wzrostu gospodarczego?

Andrzej Blikle: Nieuchronnie. Małe i średnie przedsiębiorstwa, jak już wspominałem, rozbiją się o wciąż podwyższane podatki.

GP: Jakie zatem podatki uratowałyby naszą gospodarkę?

Andrzej Sadowski: Takie, które doprowadziłyby do radykalnego zmniejszenia opodatkowania pracy i nieznacznego zwiększenia opodatkowania kapitału. W przygotowywanym przez nasze Centrum projekcie ustawy o likwidacji bezrobocia i naprawie finansów publicznych proponujemy obniżenie kosztów pracy poprzez likwidację podatku dochodowego od osób fizycznych PIT-u oraz tzw. składek, w tym na ubezpieczenie społeczne. Proponujemy zastąpienie dzisiejszych, blisko 85-proc. obciążeń nałożonych na pracę, jednym 25-proc. podatkiem od funduszu płac uiszczanym przez pracodawcę. Jest to łączny podatek liniowy od wszystkich wynagrodzeń w firmie, niezależnie czy z umowy o pracę czy zlecenia. Proszę zauważyć, że z dobrodziejstwa takiej konstrukcji podatku korzystają banki, płacąc jednym przelewem od wszystkich swoich klientów podatek od zysków z oszczędności.

GP: Budżet też ma swoje potrzeby.

Andrzej Blikle: I dlatego proponujemy zryczałtowany podatek w wysokości 700 zł miesięcznie, płacony przez ok. 2 mln małych firm. Pozostałe płaciłyby też tzw. podatek obrotowy w wysokości 1 proc. od wartości sprzedaży i kolejny - w wysokości 2,4 proc. - od kapitału własnego, czyli od wartości tego wszystkiego, co firma posiada, pomniejszonej o wartość wszystkich zaciągniętych zobowiązań.

GP: I to wszystko.

Andrzej Blikle: Z najważniejszych propozycji zmian - tak.

GP: A jak przeżyłby te zmiany budżet?

Andrzej Sadowski: Według naszych obliczeń, w ciągu trzech pierwszych lat pod rządami proponowanej ustawy przyrost produktu krajowego brutto nie spadnie poniżej bezpiecznej granicy 6-8 proc. rocznie, a stopa bezrobocia obniży się do 4-7 proc. W efekcie realne może stać się zrównoważenie budżetu w perspektywie 3-5 lat. Nasze propozycje prowadzą też do znacznego obniżenia kosztów obsługi systemu podatkowego tak w skali państwa, jak i każdego przedsiębiorstwa. Podatek ryczałtowy nie wymaga księgowości, podatek od wynagrodzeń jest płacony "hurtowo", a liczba podatników zmniejsza się wielokrotnie - z 25 mln do zaledwie kilku milionów.

Andrzej Blikle: Korzyści jest znacznie więcej. Likwidacja biurokracji odblokuje inicjatywę, obniżenie ograniczy szarą strefę, a praca przestanie być luksusowym, niedostępnym dobrem.

GP: To zbyt piękne, żeby było prawdziwe.

Andrzej Blikle: Liczę, że przyszły Sejm poważnie zajmie się naszym projektem, przedstawionym dziś czytelnikom "GP", rzec można, w pigułce.

Rozmawiała Grażyna Wróblewska

Gazeta Prawna
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »