Przerost zatrudnienia jest tylko w...

W prywatnych firmach przerostów zatrudnienia już dzisiaj w Polsce raczej nie ma. Co innego przedsiębiorstwa państwowe - w wielu z nich jest nadmiar pracowników. Za ich utrzymywanie płacą wszyscy pozostali - wyższymi cenami za energię, bilety kolejowe czy wysłanie listu.

- Bardzo często spotykamy się z sytuacją, że firma państwowa narzeka, że ma za mało pracowników i ledwo jest w stanie wykonać swoją pracę - opowiada Thomas Kolaja, szef firmy doradczej Kolaja & Partners specjalizującej się w restrukturyzacji firm.

- Kiedy jednak do tej firmy wchodzimy, wprowadzamy zmiany, to udaje się zwiększyć bezinwestycyjnie produkcję o 30-40 proc., pojawiają się też możliwości zwolnienia części pracowników.

Pytani o miejsca w polskiej gospodarce, gdzie utrzymują się nadwyżki zatrudnienia, eksperci wymieniają górnictwo (choć przede wszystkim chodzi o biurokratyczną czapę nad ziemią - samych górników być może jest za mało), energetykę, pocztę, PKP, przede wszystkim jednak - urzędy i administrację państwową. Jednocześnie eksperci przestrzegają przed wyolbrzymianiem tego problemu.

Reklama

- Dziś zatrudnienie we wszystkich sektorach gospodarki mniej więcej równomiernie rośnie. Jeśli można byłoby wskazać jakieś gałęzie, w których spada, to byłyby to pojedyncze przypadki - mówi Mateusz Walewski z Centrum Analiz Społeczno- Ekonomicznych. - Jeśli nadwyżki są, to nie w całych branżach, lecz raczej w pojedynczych firmach.

Z czego one wynikają? Zazwyczaj ze złego zarządzania.

- W energetyce część firm nadal utrzymuje swoje zaplecze zapewniające utrzymywanie ruchu wewnątrz firmy, zamiast korzystać z usług zewnętrznych - podaje przykład Kolaja.

- W niektórych firmach wydajność pracy jest niska, bo warunki pracy są bardzo prymitywne - zauważa profesor Mieczysław Kabaj z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych.

Ze wszystkich badań wynika, że generalnie ludzie pracują w Polsce bardzo intensywnie. Zdaniem Kabaja, kwestia przerostów zatrudnienia w sektorze biznesowym nie istnieje. Nawet w firmach państwowych nie stawiałby on jej na pierwszym miejscu, ponieważ, niezależnie od ograniczeń, przedsiębiorstwa te funkcjonują w otoczeniu rynkowym. Jeśli miałby wskazać miejsca, gdzie utrzymują się istotne nadwyżki zatrudnienia, to byłaby to administracja państwowa - poczynając od kancelarii prezydenta, premiera i ministerstw.

- Są to jednak miejsca, gdzie ludzi może pracować więcej lub mniej, zależnie od tego, jak kierują nimi szefowie. Owszem bywa tak, że tworzone są tam sztucznie miejsca pracy dla znajomych. Ale nie sądzę, żeby to był wielki problem - mówi Kabaj.

Polska administracja, jego zdaniem, mimo że jest duża i w ostatnim czasie się jeszcze zwiększyła - nadal, w porównaniu do administracji francuskiej czy amerykańskiej, jest bardzo skromna. Co więcej, w niektórych miejscach wręcz jest zbyt słabo obsadzona, np. w urzędach pracy, gdzie na jednego pośrednika przypada 1700 bezrobotnych, powinno się zatrudnić dwa razy więcej osób.

W skali całej gospodarki to nie nadwyżki siły roboczej w nie zrestrukturyzowanych branżach, lecz brak rąk do pracy jest, według Kabaja, prawdziwym problemem. A czasem też to, że prywatni przedsiębiorcy są zbyt mocno przyzwyczajeni do postrzegania przerostów zatrudnienia jako bariery rozwoju, nastawieni są więc na oszczędzanie na płacach pracowniczych, a nie dostrzegają, że sytuacja w tej dziedzinie się kompletnie zmieniła.

- Miałem wdrożyć nowy system wynagrodzeń w jednej z warszawskich fabryk, małej, zatrudniającej ok. 60 osób prywatnej firmie - opowiada Mieczysław Kabaj. - Najpierw więc przestudiowałem, jakie są koszty materiałów, energii, płac - ile zarabiają różne grupy pracowników. Ze zdumieniem stwierdziłem, że trzech członków zarządu ma większy udział w funduszu płac niż pozostałych 60 pracowników.

Kabaj opracował więc program, który, jego zdaniem, stwarzał możliwość zwiększenia produktywności o 85 proc. Warunkiem było jednak odpowiednie zmotywowanie pracowników - płace powinny wzrosnąć o co najmniej o 50 proc. Wdrożenie się nie udało, hojnie wynagradzany zarząd stwierdził bowiem, że zwiększyć płace można, ale o 5 proc. Profesor wycofał się z doradzania tej firmie.

To przykład konserwatyzmu, który może być dla wielu prywatnych przedsiębiorstw zabójczy - jeśli bowiem nie zgodzą się one na wprowadzenie "partycypacyjnego" systemu wynagradzania, to wkrótce staną w obliczu żywiołowych żądań płacowych i zupełnie stracą kontrolę nad procesem kształtowania wynagrodzeń.

O istnienie przerostów zatrudnienia nie martwi się też Ministerstwo Gospodarki.

- Wyniki badań eksperckich nie potwierdzają tezy o istnieniu specyficznych przerostów zatrudnienia - odpowiada na nasze pytania departament analiz i prognoz ministerstwa gospodarki. - Na rynku pracy występuje tylko pewne niedopasowanie między popytem i podażą dotyczące m.in. niektórych zawodów i specjalistycznych kwalifikacji produkcyjnych, usługowych lub menedżerskich.

Przedstawiciele tego resortu powołują się na badania przygotowane na zlecenie NBP. Co z nich wynika? Przede wszystkim to, że nie należy spodziewać się żadnej fali zwolnień.

Badane przedsiębiorstwa (niemal połowa) zamierzają zwiększyć zatrudnienie, a część z nich wykazuje wakaty. Pracodawcy, zdaniem ekspertów Ministerstwa Gospodarki, nie przewidują istotniejszych redukcji w stanie zatrudnienia. Występujące ruchy kadrowe związane są z rozszerzeniem działalności, m.in. w związku z planowanymi inwestycjami, a także decyzjami własnymi pracobiorców. Szacuje się, iż fluktuacje te są intensywniejsze w przypadku przedsiębiorstw małych niż średnich i dużych.

Również Thomas Kolaja uważa, że nie będzie większych zwolnień w państwowych firmach, ale nie dlatego, że nie są one tam potrzebne, lecz dlatego, że politycy się na nie zdecydują.

Problem jednak w tym, że zagrożeniem dla konkurencyjności są nie tylko obecne nadwyżki zatrudnienia, ale i przyszłe - w sektorach, które wkrótce na swoich plecach odczują mocniej niż dziś oddech konkurencji z Azji. Sygnałem ostrzegawczym powinny być zmiany, które się dokonują w handlu.

- Następuje konsolidacja rynków dystrybucyjnych, widać to np. w segmencie spożywczym czy handlu elektroniką. Niedługo będą one wyglądały tak, jak w zachodniej Europie - w każdym segmencie będą 3-4 duzi gracze, którzy obniżają ceny i potrzebują tańszych produktów - mówi Kolaja.

Dopóki w Polsce dominowały małe sklepiki, dostęp do klienta w Polsce ze strony dostawcy z Chin czy Indii był utrudniony - taka firma musiała zainwestować w służby sprzedaży, dystrybutorów, hurtownie. Dzisiaj nowy gracz, który chce na ten rynek wejść, przyjeżdża do Warszawy, w ciągu kilku dni załatwia kontrakt i może wysyłać kontenery.

- Jest sporo firm, które jeśli nie zmienią swego sposobu działania i nie staną się bardziej efektywne, to po prostu stracą rynek - ostrzega szef Kolaja & Partners. - Tymczasem większość ludzi w Polsce jest w śpiączce, myśli, że ich to nie dotyczy.

Krzysztof Orłowski

Dowiedz się więcej na temat: firma | firmy | przedsiębiorstwa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »