Giełdy testują cierpliwość inwestorów
Pisanie komentarzy po takich sesjach, jak kilka ostatnich, wiąże się z poważnym dylematem - czy skupić się na pragmatyzmie i pisać ciągle o tych samych wątpliwościach inwestorów, które nie pozwalają rynkom ruszyć bardziej zdecydowanie w którąś ze stron, czy też atrakcyjnością opisu oraz ilością nowych informacji ryzykować zaciemnianie dość prostego w sumie obrazu giełd. My staramy się wybierać to pierwsze rozwiązanie, które wydaje nam się praktyczniejsze.
Staramy się wyławiać jedynie nowe czynniki, które pojawiają się na parkietach, czy w reakcjach inwestorów. Takie trudno ostatnio znaleźć. Wczoraj była szansa na potwierdzenie optymistycznego nastawienia inwestorów amerykańskich, którzy mogli zignorować słabe wyniki Alcoa i gorsze od oczekiwanych dane o liczbie podpisanych umów sprzedaży domów na rynku wtórnym w USA w lutym, ale tak się nie stało. Indeksy poszły w dół, choć nie był to ruch istotny - ani ze względu na jego skalę, którą ograniczyła zwyżka spółek z branż surowcowych (paliwowej i materiałów do produkcji), ani z uwagi na aktywność inwestorów, która pod względem wolumenu obrotu była najniższa w tym roku. Podobnie, jak na naszym parkiecie widać wyczekującą postawę i dużą niepewność co do tego, co przyniesie przyszłość. Dlatego też coraz mniej inwestorów chce podejmować odważniejsze decyzje. Z punktu widzenia analizy technicznej dylemat sprowadza się do tego, że posiadacze akcji liczą na pokonanie górnej granicy 2,5-miesięcznych trendów bocznych. Dla naszego WIG wypada ona przy 50 tys. pkt, dla S&P 500 przy 1395 pkt. Jednocześnie posiadacze gotówki spodziewają się kontynuacji trendu z ostatnich miesięcy, czyli powrotu zniżek. W związku z tym kupowanie akcji w pobliżu oporów nie ma dla nich sensu. Malejąca aktywność inwestorów w trakcie trendu bocznego ma tę zaletę natomiast, że przybliża nas do jakiegoś rozstrzygnięcia. O tym, że zaczynają się dziać jakieś ważniejsze rzeczy będą teraz świadczyć właśnie większe obroty, które albo pojawią się wraz ze testem oporów, albo w razie powrotu spadków na rynki.
Jedną z ważniejszych informacji wczorajszego dnia były szacunki Międzynarodowego Funduszu Walutowego dotyczące łącznych strat, jakie niesie ze sobą załamanie rynku kredytów hipotecznych w Ameryce. Mają sięgnąć 945 mld USD. Do tej pory instytucje finansowe spisały na straty ok. 230 mld USD. To oznaczałoby, że mimo tak pokaźnych sum, które już zostały rozpoznane i wywołały ogromne kłopoty w sektorze finansowym, większość problemów jest przed nami. W jakimś stopniu z taką diagnozą były spójne wczorajsze komentarze szefa Morgan Stanleya, Johna Macka. Tłumaczył, że kryzys potrwa jeszcze kilka kwartałów, gdyż będzie się rozprzestrzeniał na nieruchomości komercyjne, europejskich pożyczkodawców typu subprime oraz na amerykańskie banki średniej wielkości. W tym tonie były też wiadomości z Wielkiej Brytanii, gdzie wciąż pogarsza się sytuacja w zakresie cen domów i grozi pojawieniem się poważniejszych kłopotów również na tym rynku. W marcu ceny domów spadły tam o 2,5 proc. w porównaniu z lutym, czyli najwięcej od 1992 r.
Natomiast bardziej optymistyczny był John Thain, szef Merrill Lynch, który uznał ratowanie Bear Stearns przez Rezerwę Federalną za krok pomagający odwrócić "systemowe ryzyko" dla systemu finansowego. W tym ruchu widzi odbudowywanie zaufania rynków. Jednocześnie jednak wciąż pojawiają się głosy, że kłopoty instytucji finansowych będą ograniczać akcję kredytową i przez to negatywnie oddziaływać na gospodarkę.
Dziś zapewne czeka nas kolejny dzień wyczekiwania. Trzeba uzbroić się w cierpliwość i wypatrywać symptomów przełomu.
Katarzyna Siwek