Coraz ciaśniejsze pole finansowego manewru
Rozmowa PG z Jarosławem Baucem, Ministrem Finansów
PG: Jak to się stało, że dochody w tegorocznym budżecie zostały tak wyraźnie źle oszacowane i w rezultacie luka wynosi prawie 4 mld zł?
Jarosław Bauc: Źródłem problemów okazał się przede wszystkim spadek dynamiki VAT oraz PIT. Planując budżet, przeszacowaliśmy bazę do wyliczeń VAT. W sumie chodzi o ponad 4 mld zł. Następny powód, to dobre wyniki w eksporcie. Dziś mamy eksport najwyższy od dwóch lat, zaś eksporterzy nie tylko nie płacą podatku VAT, ale odzyskują cały włożony w wywożoną produkcję. Dynamika zwrotów VAT w br. jest już wyższa o ponad 30 proc. Jednocześnie spadła dynamika importu, od którego naliczany jest najczęściej 22-proc. VAT. Oczywiście bardziej mnie cieszy poprawa sytuacji w eksporcie, niż martwią problemy z realizacją budżetu, bo takie są przecież gospodarcze priorytety. Kolejny powód trudności budżetowych, to większy od przyjmowanego przyrost zaległości w VAT. Spodziewaliśmy się wzrostu zaległości najwyżej o 600 mln zł, a może to być jeszcze o 1 mld zł więcej. Pozytywne dla wpływów oddziaływanie wzrostu inflacji też okazało się mniejsze. Inflację w tym roku ciągnęły bowiem m.in. ceny żywności, co nie generowało większych wpływów do budżetu. Wyższe ceny przyniosły budżetowi jedynie 1 mld zł więcej, czyli nieproporcjonalnie mało w stosunku do niedocenionej w 80 proc. inflacji.
PG: Bardziej zaskakujący niż w VAT jest błąd w szacunku wpływów z PIT, podatku nieźle zdokumentowanego, a więc i stosunkowo łatwego do przygotowania prognoz?
JB: Tu ponownie mieliśmy do czynienia z przeszacowaną bazą obliczeń na ten rok. Druga przyczyna to niedocenione skutki ulg mieszkaniowych i remontowych. Okazało się, że niedoszacowaliśmy o 800 mln zł zwrotów za ub.r. Zmalał też odsetek osób, które rozliczają się według najwyższej skali podatkowej. W sumie z VAT i PIT doliczyć się można ok. 6 mld zł niedoboru, w stosunku do zaplanowanych w br. wpływów. Lepsze natomiast od zapisanych w budżecie są dochody z CIT oraz z cła, wpłaty jednostek budżetowych. Skompensowanie nadwyżek z niedoborami dało właśnie brak niemal 4 mld zł.
PG: Wiadomo już na pewno, że nie będzie 7 mld zł za koncesję na telefonię UMTS, może być nieco mniej niż połowa. Co Pan zrobi bez tych pieniędzy?
JB: W budżecie nie zapisaliśmy wpływów za UMTS. I dlatego podchodzę bez emocji do wyników tego przetargu. Nie ulega wątpliwości, że trafiliśmy na zły okres, bo na czas niepowodzeń przetargów w wielu krajach. Popsuło to całą atmosferę wokół UMTS, gdy chodzi o ocenę perspektyw rozwoju rynku telekomunikacyjnego.
PG: To właśnie sposób "zaksięgowania" pieniędzy za te koncesje wykorzystał Pan do wylansowania nowego miernika - deficytu ekonomicznego, spychając na drugi plan dobrze już znany i zapisany w konstytucji deficyt budżetowy.
JB: To nie tak. Jaki mamy tu problem? Opisujemy gospodarkę w transformacji i w niej pojawiają się operacje, wykonywane na wielką skalę przez państwo lub przy współudziale sektora publicznego, których nie ma gdzie indziej. Bo gdy się mówi w krajach Unii Europejskiej o deficycie sektora finansów publicznych, to odpowiada on najczęściej wspomnianej kategorii deficytu ekonomicznego. Kiedy zaś u nas policzymy deficyt i to, jak naprawdę sektor publiczny oddziałowuje na gospodarkę, to uzyskujemy zupełnie rozbieżne wielkości. Więc, którą z nich powinniśmy w dyskusjach gospodarczych i politycznych promować?
PG: Wydaje nam się, że znamy odpowiedź...
JB: Tę oczywiście, która ma rzeczywiste znaczenie.
PG: W tej sytuacji należy więc na pierwszym miejscu stawiać całkiem inne operacje?
JB: Przede wszystkim olbrzymi transfer środków z sektora publicznego do funduszy emerytalnych. Ten wydatek decyduje o nominalnej wielkości deficytu sektora, zaś przecież nie o skutkach ekonomicznych deficytu. Bo tylko zasila rachunki o charakterze oszczędnościowym, bez żadnego efektu dla stóp procentowych, bez negatywnego skutku dla inwestycji i wydatków rynkowych. Mówimy tu o 10 mld zł.
W drugą zaś stronę oddziałuje wypłata rekompensat za obniżone płace i świadczenia w latach 1991-92. W tym przypadku żywa gotówka trafia do osób mniej zasobnych, o podwyższonej skłonności do szybkiej konsumpcji, przy większych wpływach. Operacja ta nie mieści się formalnie w kategorii wydatku budżetowego, gdyż mamy do czynienia ze spłatą długu, co księgowane jest "pod kreską". Ale pomimo wszystko w analizie oddziaływania sektora publicznego na gospodarkę nie można jednak tego pominąć, bo chodzi o olbrzymią, istotną w swej masie kwotę - w br. ponad 3 mld zł.
W tej chwili należy na gospodarkę patrzeć jako na organizację zupełnie otwartą, bo takie ma już ona cechy. Świat się coraz bardziej otwiera i dotyczy to też Polski. Jeżeli emitujemy obligacje na rynkach światowych i zebranymi środkami finansujemy nasze wydatki, to korzystamy z ogólnego zasobu oszczędności światowych. Zachowania rynków odbijają się na poziomie stóp procentowych.
PG: Ale rosnący udział inwestorów zagranicznych w finansowaniu wartości krajowego długu skarbu państwa niesie chyba ryzyko? Przez dwa lata wzrósł on trzykrotnie, do 14,4 proc. w 2001 r.
JB: Nie zwiększa to ryzyka kursowego kraju, gdyż są to instrumenty denominowane w złotych. Czy papiery te kupi Amerykanin, czy Polak z kraju, to i tak trzeba mu dług ten oddać w złotych. Przy tej okazji chciałbym uświadomić inną jeszcze, mniej publicznie znaną okoliczność, że nasze zadłużenie zagraniczne, np. w postaci obligacji Brady'ego, jest w posiadaniu naszych polskich banków.
PG: Czy na pewno będą chętni na kupno nowych obligacji? Nieudany przetarg na UMTS można potraktować jako sygnał inwestorów, że nasz rynek nie jest aż tak mocny i nie warto lokować w nim kapitału?
JB: Lepiej byłoby, gdyby przetarg na UMTS się udał, gdyż byłby to lepszy sygnał na temat oceny naszego kraju, jej gospodarki. Ale myślę, że nie sfinalizowany taki przetarg ma jednak mniejsze znaczenie niż jakieś nieudane prywatyzacje.
PG: Ale Pan ma teraz kłopot, bo trzeba sprzedać więcej obligacji.
JB: Sprzedam każdą ilość naszych obligacji. Nie ma z tym problemów. Kwestią tylko jest to, jaką cenę uda się za nasze papiery uzyskać. I właśnie na tym polega negatywne oddziaływanie sektora publicznego na gospodarkę. Im wyższy bowiem deficyt, tym więcej trzeba sprzedać obligacji, czyli więcej musi być na nie chętnych. A następnych chętnych mogę pozyskiwać tylko tak, że godzę się, aby za operację długiem płacić więcej. Zaś jak płacę więcej, to podnoszą się stopy procentowe w gospodarce.
PG: Nie do końca może być dla wszystkich jasne tak staranne przez Pana rozdzielanie tego, co jest budżetem i tego, co jest operacją na długu państwa. Prosimy o wytłumaczenie.
JB: Być może przerysowuję ten rozdział obu spraw. Ale robię to celowo. Wielokrotnie bowiem pojawiają się pytania typu: Po co Polska wykupiła za 1 mld USD obligacje Brady'ego, gdy kraj ma potrzeby? I czy nie lepiej byłoby wydać te pieniądza na inne, słuszne społecznie cele? Nie ulega wątpliwości, że takie myślenie jest kompletnie pozbawione sensu. Bo mamy w obu przypadkach zupełnie inne kategorie środków. Sytuacja jest analogiczna do zwykłego przedsiębiorstwa, w którym jest rachunek wyników oraz bilans. Podobnie - budżet państwa to jest tylko rachunek wyników, proste porównanie wpływów i wydatków. Zaś bilans, to m.in. właśnie dług i majątek państwa.
Rzecz jasna obie kategorie środków są współzależne ze sobą. Lecz oczywiste, że budżet państwa, czyli rachunek wynikowy, może wyglądać zupełnie tak samo, niezależnie od tego, czy finansuje się go prywatyzacją (majątkiem) czy emisją długu. Natomiast skutki długookresowe obu podejść są inne. Bowiem jeśli finansuję deficyt długiem, zamiast prywatyzacją, to oznacza, że zostaje więcej mało efektywnego ekonomicznie sektora państwowego. Jednocześnie skarb państwa się zadłuża. Póki więc jest majątek do prywatyzacji, to - z punktu widzenia głównie mikroekonomicznego, który dopiero po pewnym czasie przenosi się na skalę makroekonomii, na całą gospodarkę - trzeba korzystać z tego źródła. Bo prywatny podmiot będzie bardziej efektywny.
Tak więc, tych dwóch płaszczyzn - bilansu oraz rachunku wyniku, nie można ze sobą mieszać. Jest to zaś powszechnie mylone. Natomiast np. wykup obligacji Brady'ego nie dokonał się na rachunku wyników, lecz na poziomie bilansu ekonomicznego. Część majątku, czyli wpływy ze sprzedaży akcji TP SA, przeznaczyłem bowiem na obniżenie długu i operacja ta odbyła się bez związku z aktualnym kształtem budżetu państwa. Efekt tej operacji będzie miał wpływ dopiero na przyszłe budżety.
PG: RPP, w opinii o budżecie, nie wskazała ani miejsca, ani zdarzenia budżetowego, które dawałyby jej szansę na obniżenie stóp NBP. Kiedy można się tego spodziewać? Czy uważa Pan, że była to sprawiedliwa ocena RPP?
JB: Gdybym miał oceniać budżet z punktu widzenia RPP, to pewnie widziałbym go tak samo. Rada krytycznie wytknęła rządowi słabości projektu, o których wcześniej sam też mówiłem. To prawda, że w budżecie jest sporo znaków zapytania. O tym tu też mówiliśmy. Dlatego ocenę RPP uznać należy za wyważoną. Rada stwierdziła po prostu: Zobaczymy, jak niepewne punkty budżetu będą realizowane. I w zależności od tego, możliwa będzie wcześniejsza bądź późniejsza obniżka stóp procentowych; może do niej nawet nie dojść. Cóż członkowie RPP mogli innego powiedzieć?
PG: Jakie jest pole manewru ministra finansów?
JB: Ono się zmniejsza. Chodzi nie tylko o rosnący udział w budżecie wydatków sztywnych, czyli niezależnych od bieżących decyzji rządu czy nawet parlamentu. Rzecz w tym, że nie ma miejsca na to, aby promować inny kształt polityki gospodarczej. Może ona iść zasadniczo w jednym kierunku. Gdy popatrzymy na wyzwania, przed jakimi stoi gospodarka i na zagrożenia, to właśnie z pozycji ministra finansów można najskuteczniej przeciwdziałać niebezpieczeństwom. Jeśli dziś zauważymy konieczność dostosowania naszej gospodarki do Unii, a potem do euro, to wiadomo przecież co trzeba robić - stale równoważyć sektor publiczny. Wszelka nierównowaga bardziej u nas oddziałowuje, niż w krajach rozwiniętych. Większość krajów europejskich ma nadwyżki w budżecie. Są tam niskie stopy procentowe. A my bez przyjęcia podobnego kierunku nie będziemy mieli szybkiego rozwoju w przyszłości i obniżki ryzyka. Na długą metę nie możemy utrzymywać takich, widocznych dziś, różnic między Unią Europejską a Polską. Bo nas tam nie będą chcieli. Jeśli zamierzamy korzystać ze środków unijnych, wielokrotnie wyższych niż środki przedakcesyjne, to nie ma innej drogi, jak wygospodarować pieniądze, które je uruchomią. Czyli muszą one być w budżecie. A to oznacza, że trzeba gdzie indziej ciąć wydatki. Oczywiste kierunki postępowania całkowicie determinują działanie. Ministrowie finansów w następnych latach w tym właśnie sensie będą więc mieć skrępowane ręce.
PG: Nie boi się Pan niespodzianek, takich np., że potrzebne będzie wsparcie dla hut albo że nie dojdzie do II etapu prywatyzacji PZU?
JB: Huty i tak już dostają wsparcie, bo nierzadko nie płacą podatków. Tym niemniej, musi być dla wszystkich jasne, że klimat wokół prywatyzacji, jest kwestią kluczową. Generalnie, chodzi o klimat inwestycyjny w Polsce. Najbardziej powinno nam zależeć na bezpośrednich inwestycjach zagranicznych. Inwestorzy ci nie przychodzą po to, aby za miesiąc-dwa wyjść, tylko zamierzają na lata u nas pozostać i muszą oni mieć gwarancje odzyskania pieniędzy i szansę na gospodarczy sukces. Nie ma dla nas innej drogi transferu technologii i nowoczesnych metod zarządzania, jak właśnie przez te inwestycje. Nie ma też innej drogi, aby stabilizować naszą pozycję w eksporcie. Im bardziej bowiem przetworzony będzie produkt, tym bardziej stabilna pozycja w eksporcie.
PG: W eksporcie takich produktów duży udział mają firmy z kapitałem zagranicznym. Pojawiają się jednak pytania - czy ich właściciele nie transferują zbyt dużej części zysku zagranicę?
JB: To dobre prawo właściciela do korzystania z zysku. Na razie zasadnicza część tych zysków jest reinwestowana u nas. Oczywiście nie będziemy ingerować w prawo właścicieli do dysponowania dochodami z ich własności, w żadnym razie. Trzeba natomiast tworzyć takie warunki, aby widzieli oni potrzebę reinwestowania zysków tu nas, a nie gdzie indziej.