Cudów nie było: Subiektywny bilans dwóch kadencji rządów PO i PSL
- Tak prowadzona polityka daje nam szanse na zrealizowanie wielkiego snu Polaków o naszym własnym narodowym cudzie gospodarczym - Donald Tusk pewnie ugryzłby się w język, gdyby przewidział, że powtarzane przez niego wielokrotnie (w kampanii 2007 r.) słowa o czekającym nas "cudzie" przykleją się nieładnie i na zawsze do kierowanej przez niego partii. Tuż przed wyborami - pamiętając o wielu gospodarczych sukcesach kraju w latach 2007-2015 - wyliczamy sprawy, które stały się już symbolami niepowodzeń dwóch mijających kadencji. Wszystkim przekonanym, że to "wina Tuska" przypominamy, że razem z PO rządziło w tym czasie wiecznie żywe PSL.
W 2011 roku Donald Tusk, podczas swojego expose mówił: "Naszym celem jest tak czy inaczej, w roku 2012 wyjście z procedury nadmiernego deficytu, co oznacza nie tylko założenie tego planu, ale także skonstruowanie budżetu w tych wariantach, w taki sposób, aby osiągnąć zakładany przez nas pułap, około 3 proc. deficytu sektora finansów publicznych na koniec 2012 roku. Jeśli chodzi o dług publiczny zakładamy i temu podporządkujemy także nasze prace, że spadnie on w roku 2012 do 52 proc. i będzie się systematycznie obniżać do 47 proc. na koniec 2015 roku".
Premier, jak powiedział, tak i zrobił, chociaż droga do tego była długa i kręta. W 2012 roku dług publiczny wyniósł 52,7 proc. i ciągle rósł. W połowie 2013 roku zmusiło to rząd Tuska do podjęcia działań nadzwyczajnych. Pod koniec lipca 2013 r., gdy dług wynosił 56 proc. rząd zawiesił zapisany w ustawie o finansach publicznych próg ostrożnościowy. Decyzja ta odbiła się szerokim echem wśród polityków i ekonomistów. Jedni krzyczeli, że rząd stracił kontrolę nad wydatkami, inni znów, że to kolejna granica, która została przekroczona. Pojawiły się ostrzeżenia, że w przyszłości progi stracą jakiekolwiek znaczenie, skoro można je bezkarnie zawieszać, gdy tylko zajdzie taka potrzeba.
Jakby na to nie patrzeć, to jednak dług państwa ciągle rósł, a rząd dał sobie trochę czasu i nie musiał rozpoczynać od razu procedury ograniczenia długu.
W końcu, w lutym 2014 roku umorzono 150 mld złotych dłużnych papierów wartościowych z OFE, co obniżyło dług publiczny w relacji do PKB (o ponad 7 pkt. proc. PKB).
Rząd jednak ciągle wydaje więcej, niż ma, co zdaniem ekonomistów spowoduje kolejne problemy już na przełomie 2018/2019 roku.
Skok na OFE odsunął co prawda widmo polityki zaciskania pasa w Polsce, ale dług ciągle rośnie i od początku 2014 roku powiększył się o 77 mld złotych. Okazuje się zatem, że przejęcie aktywów OFE i ich częściowe umorzenie niewiele dało. Dług publiczny rośnie w takim samym tempie jak wcześniej.
- Zamiast toczyć długotrwałe i paraliżujące spory o sens polskiej reformy emerytalnej chcemy ją jak najszybciej dokończyć - obiecywał Donald Tusk w 2007 roku.
- Odpowiednie projekty zostaną przedstawione w ciągu pierwszych stu dni funkcjonowania rządu. Jest naszym obowiązkiem, by 1 stycznia 2009 r. sieć zakładów emerytalnych sprawnie wypłaciła pierwsze emerytury z nowego systemu - mówił lider PO jesienią 2007 roku.
Dzisiaj wiemy, że sieci "zakładów emerytalnych" nie ma i nie będzie. Emerytury z II filaru (OFE) wypłaca ZUS, a sam II filar można bez ryzyka wpisać na listę "gatunków wymierających".
Od 2007 roku wiele się zmieniło w systemie emerytalnym: rządzący najpierw zmniejszyli składkę płynącą do otwartych funduszy, a później zagarnęli pieniądze z OFE tłumacząc Polakom, że bogactwo tam zgromadzone nie należy do nich. Uznano, że powstało z "środków publicznych".
Odpowiednie prawo zostało napisane w 2013 roku, a ostateczny cios funduszom emerytalnym zadano w ubiegłym roku.
W lutym 2014 r. umorzono 51,5 proc. jednostek rozrachunkowych znajdujących się na rachunku każdego członka OFE (tzw. likwidacja części obligacyjnej OFE) i wprowadzona została dobrowolność przekazywania przyszłych składek do OFE. Korzyść dla rządzących była oczywista: wspomniane umorzenie (papiery o wartości prawie 150 mld zł!) - jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - obniżyło dług publiczny w relacji do PKB (o ponad 7 pkt. proc. PKB).
Jeśli zaś chodzi o "dobrowolność przekazywania składki", to warto pamiętać o sztuczce zastosowanej przez rząd Donalda Tuska. Aby pozostać w OFE, należało złożyć odpowiedni wniosek. Jego brak oznaczał skierowanie całej składki do ZUS. Jak można było się spodziewać, większość ubezpieczonych nie zrobiła nic, co oznaczało automatyczny "wybór" ZUS-u.
Przy okazji rozpisano w czasie powolną agonię OFE, nazywając to przekornie suwakiem "bezpieczeństwa". Założono, że 10 lat przed osiągnięciem ustawowego wieku emerytalnego środki zgromadzone na koncie członka OFE będą stopniowo przekazywane każdego miesiąca do ZUS i ewidencjonowane na indywidualnym subkoncie. Niby ma to chronić przed ryzykiem "złej daty" (przechodzeniem na emeryturę w czasie załamania na rynkach kapitałowych), jednak przede wszystkim powoduje powolne wyciąganie pieniędzy z OFE i zasilanie nimi ZUS.
W tym przypadku nie możemy mówić, że rząd nas oszukał. Już we wspomnianym expose z 2007 roku, Donald Tusk mówił: "Już dzisiaj badania wykazują że Polacy myśląc o swojej bezpiecznej starości chcą pracować dłużej oraz chcą mieć możliwość dodatkowych ubezpieczeń".
Jak były premier powiedział, tak zrobił. Przypomnijmy: od 2013 r. stopniowo zrównywany jest i podwyższany wiek emerytalny kobiet i mężczyzn. Docelowo będziemy pracować do 67. roku życia. Rząd PO-PSL tłumaczył, że reforma była potrzebna ze względów demograficznych - w latach 2010-2040 liczba osób w wieku produkcyjnym spadnie o prawie 5 mln.
Powrót do "starego" wieku emerytalnego stał się motywem przewodnim kampanii wyborczej Andrzeja Dudy. Odpowiednie akty prawne już są przygotowane (najpewniej będzie się nimi zajmować nowy parlament). Ekonomiści, w większości przypadków są jednak bezlitośni wobec tego pomysłu i sugerują, że musimy później przechodzić na emeryturę. Tzw. stopa zastąpienia (stosunek emerytury do ostatnich zarobków) dla większości Polaków będzie za kilkanaście - kilkadziesiąt lat wynosić ledwie... 30 proc. Dzisiaj staje się jasne, że system emerytalny będzie wymagać wielu zmian - nie tylko manipulowania wiekiem, w którym będziemy kończyć naszą aktywność zawodową.
- Naczelną zasadą polityki finansowej mojego rządu będzie stopniowe obniżanie podatków i innych danin publicznych - to kolejny cytat z expose Donalda Tuska z 2007 roku.
Miało być lepiej - wyszło jak zawsze. W 2010 roku zaczęło brakować pieniędzy w państwowej kasie, więc rząd zdecydował się na - jak tłumaczono - dostosowywanie stawek podatku VAT do europejskich norm. Oznaczało to podwyżkę VAT. W rządowym przekazie medialnym, miała to być podwyżka "tylko o 1 pkt. proc." W rzeczywistości o 1 pkt proc. wzrosła podstawowa stawka VAT (z 22 na 23 proc.). O jeden punkt procentowy (z 7 do 8 proc.) wzrosła również tzw. obniżona stawka VAT stosowana w obrocie niektórymi towarami. Jednak dodatkowo, w 2011 roku wprowadzona została nowa, 5-procentowa stawka. Objęła towary, które wcześniej korzystały ze znacząco obniżonych stawek (3 proc. i 0 proc). Dotyczyło to np. nieprzetworzonej żywności oraz książek i czasopism specjalistycznych.
Trudno więc podwyżkę z 2011 roku nazwać "kosmetyczną". Dodajmy, że - mimo obietnic - na razie nie słychać o powrocie do starych (niższych) stawek.
Warto przy tym pamiętać, jak duży wpływ na ceny detaliczne ma podatek VAT. Podwyższona do 23 proc. stawka podstawowa dotyczy np. gazu, odzieży, obuwia, sprzętu RTV i AGD, samochodów, benzyny, wody, prądu, usług telekomunikacyjnych. Nowe (wyższe stawki) dosięgły też dziecięcej odzieży.
Rząd już w 2010 roku (zapowiadając podwyżkę) nie ukrywał, że wyciągnie z kieszeni Polaków dodatkowe 5 mld zł rocznie.
W błędzie jest ten, kto twierdzi, że żadnych zmian w sektorze wydobywczym nie przeprowadzono. "Chcemy po pierwsze wyraźnie zwiększyć i unowocześnić daninę, którą w tej chwili pobieramy w niewystarczającym stopniu od wydobywanych bogactw naturalnych, przede wszystkim miedź i srebro, warto pamiętać, że według źródeł międzynarodowych złoża tych dwóch, bardzo ważnych dla Polski bogactw są jednymi z największych na świecie i największymi w Europie. Chcemy, aby opodatkowanie tych rezerw, tych dwóch kruszców, ale także innych kopalin było stałym źródłem, stałym strumieniem wspomagającym rozwój polskiej gospodarki. Dotyczy to także eksploatacji i korzyści płynących z eksploatacji gazu łupkowego, przygotowane są już przepisy szczegółowe, które unieważnią także poprzednią rutynę dotyczącą tych kopalin tak, aby te nasze marzenia o bogactwie płynącym z ziemi w odniesieniu do gazu łupkowego stały się twardą, bardzo precyzyjną rzeczywistością". Dostaliśmy zatem nowy podatek, który de facto płaci tylko KGHM.
Na tym zapowiadane reformy w górnictwie się kończą. A Donald Tusk mówił przecież nie tylko o rozwiązaniu problemu nierentownych kopalń, ale także o likwidacji przywilejów. - Jeśli chodzi o uprzywilejowane warunki przechodzenia na emeryturę w górnictwie będziemy proponować utrzymanie tych przywilejów wyłącznie dla tych, którzy pracują bezpośrednio przy wydobyciu, we wszystkiego rodzaju kopalniach, ale wyłącznie tych, którzy pracują bezpośrednio przy wydobyciu - mówił Tusk podczas expose. Przez lata rządów PO-PSL nie zrobiło nic, by rozwiązań problem nierentownych polskich kopalń. Zapewne dalej nic by się w tej materii nie zmieniało, gdyby nie problemy Kompanii Węglowej. Tym razem już rząd Ewy Kopacz został postawiony pod ścianę i w trybie pilnym musiał wymyślić jak rozwiązać problem górników. Co ważne - w okresie przedwyborczych obietnic.
Minister skarbu Andrzej Czerwiński zdecydował się na synergię górnictwa z energetyką. Pomysł, który wydaje się na pierwszy rzut oka trafiony, nie znalazł jednak aprobaty wśród spółek energetycznych. Skarb Państwa nie poddał się i podjął dalsze "negocjacje". Od kilku tygodni jesteśmy świadkami karuzeli personalnej w spółkach energetycznych, wpływaniem na spółki publiczne, łamaniem zasad wolnorynkowej gospodarki, forsowaniem rozwiązań nie do końca słusznych i rozważnych. Wszystko zaś w imię górników i dotrwania do wyborów.
- Są obszary gospodarki, od których zależy bezpieczeństwo kraju i wszystkich obywateli. Najważniejszym elementem bezpieczeństwa gospodarczego jest bezpieczeństwo energetyczne. I rozumiemy to bezpieczeństwo przede wszystkim jako gwarancję niezakłóconych dostaw nośników energii po akceptowalnych cenach przy równoczesnej trosce o ekologię. Będziemy szukać rozwiązań zabezpieczających interesy gospodarcze Polski w kwestiach energetycznych i na pewno nie tracimy z pola widzenia uwarunkowań politycznych w relacjach z naszymi sąsiadami, które tak bardzo zajmowały, koncentrowały uwagę naszych poprzedników. Mój rząd będzie wspierał, w naszym polskim, narodowym interesie, wszelkie projekty infrastrukturalne Unii Europejskiej mogące podwyższyć poziom bezpieczeństwa energetycznego kontynentu upatrując w tych projektach szanse rozwiązania i naszych problemów - mówił podczas expose w 2007 roku Donald Tusk.
Wiele w tym zakresie przez ostatnich osiem lat zostało zrobione. Wybudowano terminal LNG w Świnoujściu, czyli projekt, który zaproponował w 2006 roku rząd PiS. Wybudowano ok. 1300 km rurociągów, zwiększono możliwości magazynowe, stworzono nowe "mosty gazowe" z Litwą i Niemcami. Negocjacjom uległy umowy gazowe, dzięki czemu Polska może kupować gaz np. od Niemców (chociaż dostawcą wciąż pozostaje Gazprom).
Eksperci od rynku surowców wielokrotnie podkreślali w ostatnim czasie, że sytuacja bezpieczeństwa gazowego w Polsce jest zupełnie różna, niż jeszcze parę lat temu. Chociaż pojawiają się dzisiaj tezy, że gazoport nie zostanie w pełni wykorzystany, a sprowadzany gaz LNG będzie znacznie droższy od tego na wolnym rynku, to jednak można zaryzykować stwierdzenie, że Polska uniezależniła się od jednego dostawcy gazu. Tym samym dywersyfikacja dostaw gazu została z sukcesem przeprowadzona.
Inaczej wygląda sprawa w pozostałych sektorach i przy wykorzystaniu innych nośników energii. Energetyka dopiero rozpoczyna inwestycje (np. elektrownia Turów i Opole, PGE), Jaworzno i Tychy (Tauron), Kozienice (Enea), Ostrołęka (Energa), które pochłoną miliardy złotych. To jednak nie rozwiązuje od razu problemów braku mocy, które wynikają także z przestarzałej sieci przesyłowej, wymagającej modernizacji. Czym grozi zaniechanie tego typu działań naprawczych mogliśmy się przekonać w br., gdy Polska stała na skraju blackout-u.
W dalszym ciągu nie udało się wypracować szczegółów odnośnie do budowy elektrowni atomowej i wydobycia gazu łupkowego.
Bezpieczeństwo energetyczne kraju dotyczy także dostaw ropy naftowej. W tym zakresie ostatnie działania przyniosły również istotne zmiany na rzecz dywersyfikacji dostaw i uniezależnienie się od Rosji. Czarne złoto jest już przez Polskę importowane np. z Arabii Saudyjskiej.
Działania rządu PO-PSL nie przyniosły także szczegółowych rozwiązań w kwestii zielonej energii i ciągle w miksie energetycznym stawia się na węgiel. To zaś prowadzi do iskrzenia na linii UE-Polska, co może w przyszłości skończyć się dla nas wysokimi karami finansowymi, jeśli nie uda się wypracować satysfakcjonującego obie strony kompromisu.
Będzie w błędzie ten kto sądzi, że polskie państwo po 1989 roku przeobraziło się z bezdusznego molocha w twór przyjazny obywatelowi, z niewielką liczbą kompetentnych urzędników. Tylko w ubiegłym roku w Polsce przybyło prawie 6 tys. pracowników różnych urzędów. Ich liczba stale rośnie. Dość powiedzieć, że u schyłku PRL (w 1989 roku) mieliśmy... 160 tys. pracowników administracji publicznej (dane GUS). Teraz jest ich prawie 450 tys. (licząc razem z urzędnikami samorządowymi).
Podczas rządów PO-PSL przybyło ok. 60 tys. urzędników (mimo zapowiedzi redukcji urzędniczych etatów). Na usprawiedliwienie rządzącej wciąż ekipy podajmy, że mniej więcej taki sam przyrost urzędniczej kadry mieliśmy za rządów SLD (2001-2005). Na tym tle dobrze wypadają rządy PiS (ledwie 13 tys. nowych urzędników), ale pamiętajmy, że Jarosław Kaczyński rządził krócej.
Liczba urzędników to nie wszystko - liczy się także jakość obsługi obywateli. W tym przypadku, zwłaszcza administracja skarbowa, piętnowana jest od lat przez organizacje przedsiębiorców.
- Już wkrótce Polacy zaczną wracać z emigracji, bo praca tu będzie się opłacać - oto jedna z najczęściej przypominanych obietnic z kampanii parlamentarnej w 2007 roku, która wyniosła do władzy PO.
Chciałoby się powiedzieć: nic z tego. Polacy nie tylko nie wracają z emigracji - coraz więcej rodaków wyjeżdża, albo zapowiada wyjazd.
Szacuje się, że za granicą przebywa teraz ok. 2,3 mln polskich emigrantów. W ubiegłym roku wyjechało grubo ponad 100 tys. osób szukających szczęścia w Londynie, Dublinie i wielu innych miastach i regionach UE. Najwięcej polskich emigrantów pracuje teraz właśnie w Anglii, Irlandii i za miedzą - w Niemczech.
Te przerażające (choćby dla funkcjonowania naszego systemu emerytalnego) liczby nie dają pełnego obrazu zagrożeń. Niepokojący może być bowiem fakt, że coraz więcej jednostek i rodzin z tej liczonej w milionach rzeszy ludzkiej, postanawia zostać za granicą na stałe. Świadczą o tym choćby wyliczenia narodowego Banku Polskiego (NBP), z których wynika, że przy rosnącej liczbie emigrantów coraz płytsza staje się rzeka pieniędzy płynąca do Polski z Londynu, Dublina i innych miast UE. W I półroczu tego roku Polacy zatrudnieni za granicą przysłali bliskim w kraju równowartość prawie 1,9 mld euro. To o 5 mln euro mniej niż w analogicznym okresie roku poprzedniego.
Badania pokazują, że Polacy przenoszą za granicę swoje "centra życiowe" - posyłają dzieci do angielskich szkół, płacą podatki w Zjednoczonym Królestwie i ani myślą o powrocie w rodzinne strony. To niewątpliwa porażka ośmioletnich rządów PO-PSL, choć uczciwie trzeba przyznać, że fala emigracji rosła w najlepsze jeszcze za czasów rządów Jarosława Kaczyńskiego.
Bartosz Bednarz, Jacek Świder