Czas prawdy obecnego rządu?
Wygląda na to, że dla polityki gospodarczej obecnego rządu zbliża się nieubłaganie czas trudnych decyzji. Być może jeszcze nie w tym roku, ale na pewno w roku przyszłym trzeba będzie zająć jasną pozycję i dokonać wyboru: albo kapitulacja przed mnożącymi się żądaniami coraz to nowych wydatków budżetowych, albo obrona podstaw stabilności finansowej kraju.
Trzeba przyznać, że rządząca koalicja miała wiele szczęścia. Odziedziczyła gospodarkę, która właśnie rozpędzała się po długim okresie dekoniunktury, z kwartału na kwartał przyspieszając tempo wzrostu produkcji i popytu. W ślad za tym rosły gwałtownie dochody budżetowe, co nie tylko pozwalało uniknąć zaciskania pasa, ale nawet dało środki na spełnienie części przedwyborczych obietnic przy jednoczesnym lekkim ograniczeniu deficytu.
Taki cud zdarza się tylko raz na kilka lat - poprzednio analogiczną, wymarzoną sytuację miał w latach 1994-95 profesor Kołodko, teraz profesor Gilowska. Istota problemu polega na tym, że sytuacja budżetu państwa zmienia się wraz z przebiegiem cyklu koniunkturalnego. Gdy gospodarka wpada w recesję, spadają dochody podatkowe i wzrasta deficyt. Towarzyszy temu jednak również rosnące bezrobocie i stagnacja płac, zarówno w sektorze prywatnym, jak publicznym.
Przez dłuższy czas wydatki budżetowe rosną bardzo powoli, bo dla wszystkich jest jasne że w budżecie po prostu nie ma pieniędzy. Sytuacja zmienia się dopiero, gdy gospodarka wchodzi w fazę ożywienia. Z jednej strony mamy rosnącą produkcję i wpływy podatkowe, z drugiej - ciągle jeszcze dość wysokie bezrobocie, hamujące wzrost płac. Nawet jeśli rząd nie robi żadnego większego wysiłku, deficyt spada, bowiem wydatki budżetowe rosną wciąż znacznie wolniej od dochodów. To jest właśnie ów szczęśliwy okres, na który udało się trafić obu profesorom-ministrom.
Beztroski okres kończy się jednak wówczas, gdy kontynuacja wzrostu gospodarczego powoduje spadek bezrobocia i silne przyspieszenie płac w sektorze prywatnym. Widząc to, podwyżek żądają również pracownicy sfery budżetowej. Rząd może się tym żądaniom jakiś czas opierać, może nawet przetrwać jeden czy drugi strajk - ale jasne jest, że przynajmniej część postulatów pracowników musi zostać spełniona. Wydatki przyspieszają, okres "łatwego" spadku deficytu kończy się, a w budżecie znowu zaczyna brakować pieniędzy, choć wpływy podatkowe są znacznie większe niż w przeszłości.
Nietrudno zauważyć, że właśnie wkraczamy w okres wzrostu żądań płacowych i silnego przyspieszenia wydatków budżetowych. W 2006 r. i w pierwszej połowie 2007 r. sytuacja była jeszcze - z punktu widzenia ministra finansów - bardzo komfortowa. Szybko rosnące dochody powodowały, że można było z jednej strony przychylić się do licznych próśb polityków i dorzucić kilka miliardów złotych wydatków, z drugiej zaś uciszyć pracodawców i pracowników skromną, ale realną obniżką opodatkowania pracy. A wszystko to przy spadającym deficycie budżetowym i niezagrożonej stabilności finansów publicznych.
Ten okres zaczyna jednak przechodzić już do historii. W budżecie na 2008 r. Ministerstwo Finansów założyło na tyle wysoki wzrost dochodów podatkowych, że trudno będzie o przyjemną niespodziankę - dodatkowe miliardy spływające w ciągu roku do państwowej kasy (tak jak w latach 2006-2007). Jednocześnie rząd nie wykorzystał wyjątkowo korzystnej koniunktury do tego, by radykalnie obniżyć deficyt - i wygospodarować większe pole manewru na kolejne lata, gdy budżet będzie coraz trudniej dopiąć. Dochodzące z ulicy pomruki demonstrujących pielęgniarek przypominają, że rozpoczął się okres wymuszania kolejnych podwyżek i szybkiego zwiększania wydatków. A tymczasem w budżecie nie ma już łatwych rezerw, które można by użyć na sfinansowanie nieprzewidzianych wydatków.
Budżet 2008 r. będzie więc chyba budżetem prawdy. Rząd będzie musiał podjąć trudne decyzje - albo opiera się żądaniom i przyznaje, że nie wszystkie wyborcze obietnice da się wypełnić, albo godzi się z rozregulowaniem finansów publicznych, wzrostem deficytu i podatków. I to źle, i to niedobrze.
Witold M.Orłowski