Czas surowcowych zbrojeń

Odzwyczailiśmy się na Zachodzie od postrzegania surowców jako groźnej broni. Niemniej bardziej skutecznej od czołgów, bomb albo kanonierek. Teraz znów trzeba będzie się do tego przyzwyczaić.

Eksperci mówią, że 20 proc., czyli takie wykorzystanie gazociągu Nord Stream, wystarcza dziś Rosji żeby trzymać Europę w garści. Z jednej strony, te 20 proc. to dostatecznie dużo, żeby Niemcom, Holendrom czy Austriakom wystarczyło gazu do zapewnienia bieżącego przetrwania społeczeństw i gospodarek w spokoju oraz komforcie, do jakiego zdążyły się już przyzwyczaić. A z drugiej strony, na tyle mało, by stale podtrzymywać w Europie syndrom krótkiej kołdry. A syndrom ten będzie łatwo politycznie rozdmuchać w nastroje spod znaku "i po co było z tą Rosją zadzierać?". Albo "czy jakaś tam Ukraina jest tego warta?".

Reklama

Nikogo więc pewnie nie zdziwiło, że właśnie to 20-procentowe wykorzystanie w najbliższym czasie Nord Streamu zapowiedział pod koniec lipca Władimir Putin. Dla niego to nie jest sytuacja optymalna. Z tych 20 proc. można przecież iść zarówno w górę (na zachętę za dobre zachowanie), jak również w dół - gdy trzeba będzie ukarać niegrzeczną Europę. Zwłaszcza w czasie zbliżającej się zimy.

To, co dzieje się od pół roku w relacjach handlowych i energetycznych między Rosją a Europą, wciąż nie mieści się w głowach wielu zachodnich obserwatorów. My w Polsce, ale także w krajach bałtyckich (nie mówiąc już nawet o Ukraińcach czy Białorusinach), możemy mieć gorzką satysfakcję. Nasze podnoszone od lat (zwłaszcza zimą) alarmy pod hasłem "Rosja kręci kurkiem" były na Zachodzie przez lata zbywane zwykłym wzruszeniem ramion. A nawet cedzonymi przez zęby zarzutami o nieuzasadnioną rusofobię.


Wojny handlowe

Patrząc zupełnie na zimno, mamy tu oczywiście do czynienia ze zjawiskiem, które literatura ekonomiczna zna doskonale. Sprawę świetnie opisuje angielski termin "weaponization of trade". Niezbyt u nas trafnie tłumaczony jako "wojny handlowe". Tymczasem w owej "weaponizacji" chodzi bardziej o sam fakt "zbrojenia handlu" albo "militaryzacji surowców", czyli takiego użycia (lub nawet jeszcze lepiej samej groźby użycia) przewag czy asymetrii w relacjach ekonomicznych, by wymusić na drugiej stronie odpowiednie zachowania polityczne. "Wojna jest jedynie kontynuacją polityki innymi środkami" - jak powiedziałby Carl von Clausewitz. Po co więc czołgi i bomby? Wystarczy bowiem odpowiednia gra podaży i popytu na kluczowe surowce - paliwa, żywność albo metale rzadkie.

Oczywiście tego typu sytuacje są tak stare jak cała historia. Już grecki historyk Tukidydes pisał, że w czasie wojen peloponeskich Ateny - chcąc zmusić Megarę do zerwania sojuszu ze Spartą - zamknęły swoje porty dla kupców z tego greckiego polis. Najnowsza historia także przynosi nam cały szereg konfliktów z udziałem broni ekonomicznej. Czasem były one konsekwencją prawdziwych wojen (jak kryzys naftowy lat 70. XX w. gdy kraje arabskie nałożyły embargo na mocarstwa popierające Izrael w wojnie Jom Kippur). Innym razem poprzedzały zbrojny konflikt (jak w latach 30. XX w., gdy Stany Zjednoczone zaniepokojone rosnącą dominacją Japonii w rejonie Pacyfiku wstrzymały eksport kluczowych surowców i technologii do Kraju Kwitnącej Wiśni).

W dzisiejszym kontekście o nieprzyjemny dreszczyk na plecach przyprawić zaś może wspomnienie epizodu handlowych zbrojeń z pierwszej połowy lat 80. XX w. Amerykanie przekreślili wówczas wysiłki dwóch dekad w sprawie odprężenia w relacjach ze Związkiem Radzieckim, wprowadzając nowy zestaw ostrych sankcji ekonomicznych (również jako odpowiedź na wprowadzenie stanu wojennego w Polsce). W tle tamtego konfliktu była rosnąca obawa Waszyngtonu, że Europa Zachodnia popadnie w nadmierne uzależnienie energetyczne od ZSRR. A efektem tego będzie efektywny rozpad NATO oraz transfer technologii na wschód skutkujący utratą przewagi rozwojowej i militarnej. Dzisiaj, jak widać, stoimy wobec bardzo podobnych - tylko odłożonych w czasie - wyzwań i problemów.

Można więc spokojnie powiedzieć, że pod wieloma względami wybuch wojny na  Ukrainie jest momentem, w którym ten "zbrojny" wymiar ekonomii nas dogonił. Wypłynął na wierzch niczym wstydliwie ukrywane piegi na nosie, pudrowane przez kilka poprzednich dziesięcioleci grubą warstwą politycznych narracji o wiecznym pokoju, gwarantowanym rozwojem wolnego handlu i globalizacji. Dziś widać jednak coś dokładnie przeciwnego. To właśnie zderegulowane i globalizacja, i naiwny outsourcing produkcji kluczowych surowców, doprowadził Zachód do sytuacji faktycznego uzależnienia od takich krajów jak Rosja. Uzależnienia, które czyni podatnym na naciski przy pomocy uzbrojonych relacji handlowych i surowcowej militaryzacji.

Dziś mamy więc do czynienia ze starą sytuacją, do której trzeba się na nowo przyzwyczaić. Oczywiście tym obszarem, na którym zmiany będą najbardziej widoczne jest energetyka. To już się dzieje. Wiele wskazuje na to, że punktem zwrotnym nie był wcale wybuch wojny na Ukrainie. To się stało nieco wcześniej - w czasie pandemii COVID-19. Wszyscy chyba pamiętamy nagły i ostry spadek cen surowców energetycznych na światowych rynkach? Rosja odczuła to mocno. Był to dla nich dzwonek ostrzegawczy. W efekcie rozbudowywane latami sieci powiązań energetycznych i politycznych z Europą zostały teraz wykorzystane do poprawy warunków wymiany handlowej. To wtedy - w ramach pierwszego aktu uzbrojenia obrotu surowcami - Rosjanie zaczęli zmniejszać podaż tłoczonych do Europy i ropy, i gazu. Najpierw po cichu, a potem zupełnie otwarcie. Windując tym samym ich cenę wysoko. Czynnikiem, który pozwalał Rosji mieć pewność, że Europa nie wierzgnie było zwycięstwo zielonej transformacji energetycznej w wersji niemieckiej. To znaczy z rosyjskim gazem ziemnym w kluczowej roli jako surowca rezerwowego dla powodzenia całego planu. Moskwa uznała, że w tej sytuacji ich broń energetyczna będzie nie do odparcia. Patrząc wstecz na lata 2020-2021 widać, że ich kalkulacje sprawdziły się w pełni.

Zagrywka Putina

Kolejnym ważnym posunięciem był marcowy dekret Władimira Putina stanowiący, że tzw. kraje nieprzyjacielskie muszą płacić za rosyjski gaz wyłącznie w rublu. Wśród ekonomistów ten ruch wzbudził sporą konsternację. Pytano: Dlaczego Putin to zrobił?  Najbardziej rozpowszechnioną odpowiedzią była oczywiście ta dotycząca chęci ratowania waluty po dramatycznym tąpnięciu z początku wojny  na Ukrainie. Tyle, że przecież kurs rosyjskiego pieniądza ustabilizował się dużo wcześniej, jeszcze zanim wszedł w życie wyżej wymieniony dekret. To może prowadzić do przypuszczenia, że decyzją o płatnościach w rublu Kreml chciał zasiać ziarno niezgody pomiędzy krajami NATO. Sprawić, by kłócili się o to, czy kupować za ruble, czy też nie. To się do pewnego stopnia udało. Niektórzy twierdzą z kolei, że wprowadzając rublowe płatności za gaz Rosja oficjalnie rzuciła wyzwanie dolarowi i euro w ich roli jako międzynarodowych walut rozliczeniowych. Pożyjemy zobaczymy.

BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami

Najbardziej drapieżnie wygląda jednak teza Michela Saviniego Zangrandiego - ekonomisty z Narodowego Banku Włoch. Zwrócił on uwagę na rolę jaką w całej operacji "rublizacji" opłat za gaz odgrywa moskiewska giełda. Bo zgodnie z putinowskim dekretem z marca 2022 r. procedura zakupu gazu przez podmioty z krajów nieprzyjacielskich wygląda dziś tak, że kupiec musi najpierw założyć w Gazprombanku dwa specjalne konta. Jedno walutowe, a drugie rublowe. Transakcja wymiany walutowej, do której dochodzi w ten sposób, nie może się jednak odbyć gdziekolwiek. Dekret stanowi wyraźnie, że euro (dolary) podlegają zamianie na ruble wyłącznie na moskiewskiej giełdzie. Tylko wtedy gazowa transakcja może dojść do skutku. I teraz najciekawsze. Zangrandi uważa, że Rosjanie ustanowili w ten sposób tarczę chroniącą giełdę przed potencjalnymi sankcjami ze strony USA. Teoretycznie Amerykanie mogą w każdej chwili zakazać swoim instytucjom finansowym (głównie bankowi JP Morgan) kooperacji z Narodowym Centrum Clearingowym w Moskwie. Ponieważ jednak wspomniane Centrum Clearingowe należy do moskiewskiej giełdy, to uderzenie takie oznaczałoby uniemożliwienie kupowania gazu od Gazpromu przez Europę.

W ten sposób Rosja zabezpiecza się przed rozszerzaniem sankcji na giełdę. Na co podobno Waszyngton od dawna ma ochotę i co bardzo mocno zatrzęsłoby  rosyjską gospodarką. I tak oto "uzbrojone surowce" sprawiają, że Europa musi stale powstrzymywać Waszyngton przed podkręcaniem temperatury gospodarczej wojny z Rosją. Na tym przykładzie widać wyraźnie jak gaz faktycznie i namacalnie staje się polisą ubezpieczeniową reżimu Putina w obecnym geopolitycznym starciu.

Europejski spór o gaz

Oczywiście Stary Kontynent nie pozostaje tylko biernym obserwatorem wydarzeń. W uzależnionej od rosyjskiego gazu Europie trwa wszak spór. Kraje, takie jak Polska chciałyby szybkiego i całkowitego odcięcia dostaw surowca ze Wschodu. Wiele ważnych państw UE blokuje jednak takie decyzje, bojąc się negatywnych konsekwencji. W praktyce można sobie też wyobrazić wiele kroków pośrednich. Ekonomista John Sturm z Massachusetts Institute of Technology (MIT) przekonuje na przykład, by zamiast embarga wprowadzić dodatkowe cła na gaz z Rosji. Dowodzi, że miałyby one jednoznacznie negatywny wpływ na rosyjską gospodarkę. Jednocześnie ich koszt dla Europy byłby dużo niższy niż pełne odejście od kupowania surowca z Moskwy. Stanie się tak dlatego, że w prawdziwym świecie proces odchodzenia od rosyjskiego gazu już się rozpoczął.

Trwa poszukiwanie alternatywnych źródeł surowca i sposobów jego transportowania do Europy. To oczywiście wymaga czasu, bo w ostatnich latach (niestety) Zachód naiwnie rozbudowywał infrastrukturę gazowych połączeń z Rosją. Gdyby więc dziś - w takich warunkach, jakie mamy - wprowadzić cło na gaz z Rosji, to Unia miałaby trzy korzyści. Po pierwsze, wyższa cena surowca stale zwiększałaby presję na wychodzenie z rosyjskiego gazu. Po drugie, każdy spadek popytu na gaz z Rosji, wywołany wzrostem ceny, byłby ciosem w rosyjską gospodarkę, która zarabiałaby mniej. Po trzecie, cło zostawałoby w budżecie unijnym i umożliwiało Europie osłanianie obywatelom kosztów całej tej energetycznej transformacji. Taka sytuacja jest - zdaniem Sturma - lepsza niż ostre embargo, w wyniku którego gaz z Rosji przestaje całkowicie lecieć. A cena surowca rośnie jeszcze bardziej, bo trzeba się natychmiast przestawić na inne paliwa, których dostawcy będą przecież potrafili dopasować nowe ceny do tego bardzo sztywnego popytu.

W tym miejscu nie godzi się postawić kropkę lecz raczej godzi się napisać "ciąg dalszy nastąpi". Bo to oczywiste, że będą dalsze etapy opisywanego procesu. I to nie tylko w relacjach z Rosją. I nawet nie tylko w temacie energetycznym. Paliwa to przecież ledwie jeden z surowców. Podobne "uzbrojenie handlu" może zaraz dotyczyć innych istotnych dóbr: żywności, rzadkich metali. A może i kluczowych dla światowego handlu tras morskich. Czemu nie?

Nowy niebezpieczny świat "uzbrojonego handlu" pokazał nam zaledwie jeden ze swoich groźnych grymasów.

Rafał Woś

Publicysta, dziennikarz ekonomiczny

***

Obserwator Finansowy
Dowiedz się więcej na temat: Rafał Woś | wojna w Ukrainie | kryzys energetyczny
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »