Felieton Gwiazdowskiego: Bankowy armagedon
We wtorek na wideoblogu opowiem o tym, skąd są w bankach "aktywa". Nagrywałem ten odcinek w środę rano, po bankructwie Silicon Valey Bank i Signature Bank. A w środę w nocy Szwajcarski Bank Narodowy musiał ratować przed bankructwem Credit Suisse.
W czwartek TSUE ogłosił wyrok w sprawie C-6/22, zgodnie z którym "ustalenie przez prawo krajowe ram prawnych ochrony zagwarantowanej konsumentom przez dyrektywę 93/13 nie może zmienić zakresu i - w związku z tym - istoty tej ochrony, podważając tym samym wzmocnienie skuteczności wspomnianej ochrony poprzez przyjęcie jednolitych zasad dotyczących nieuczciwych warunków", utrącając tym samym spóźnione pomysły Komisji Nadzoru Finansowego na ratowanie banków jakimiś ustawami łagodzącymi skutki kryzysu.
Jako że sytuacja jest dynamiczna, to dziś napiszę kilka dodatkowych spostrzeżeń do tego, co powiem we wtorek.
Bo - jak to często ze mną bywa - poczułem się sprowokowany. Tym razem nie przez frankowiczów, tylko przez prezesa mBanku, który w opublikowanym tego samego dnia wywiadzie (więc pewnie udzielał go jeszcze przed ogłoszeniem wyroku TSUE) stwierdził, że "jeśli państwo do tego dopuści, to polską gospodarkę czeka nie armagedon, a hekatomba" - powtarzając słowa prezesa BNP Paribas (notabene poprzednio wiceprezesa mBanku).
To jest sprawdzona metoda z 2008 roku. Wówczas banki też pobankrutowały na Wall Street, ale ich prezesi nie skakali z okien jak w październiku 1929 roku. Zastosowali trik ze starego bardzo mądrego dowcipu o tym, jak to Mosze wyznał Salci, że nie może spać, bo nie ma z czego oddać sąsiadowi Ickowi pożyczki. Na co Salcia otworzyła okno i krzyknęła: Icek, Mosze ci nie odda pieniędzy, bo nie ma. Wróciła do pokoju i powiedziała: Możesz już spać spokojnie, Mosze. Teraz to jest jego zmartwienie.
Prezesi banków mówią mniej więcej to samo. Przeputaliśmy wasze pieniądze - teraz wy się martwcie. No ale w świetle wyroku TSUE rząd, nawet jak się zmartwi bardzo, to nie bardzo może cokolwiek zrobić.
Czytam jeszcze, że "kancelarie prawne wypracowały pewien patent trafiający na fatalne i niedojrzałe orzecznictwo sądów w Polsce w sprawie unieważniania wieloletnich umów kredytów". Tu zgoda. Orzecznictwo w tej materii jest fatalne, ale nie dopiero w ostatnich latach, lecz od wielu, wielu lat. Od czasu, gdy sądy oddalały bezrefleksyjnie uzasadnione często pozwy frankowiczów, bo "kancelarie" reprezentujące banki "wypracowały pewien patent trafiający na fatalne i niedojrzałe orzecznictwo sądów w Polsce", przekonując, że lepiej nie drążyć tematu, tylko oddalać wszystkie pozwy jak leci. No i "przyszła kryska na Matyska i oto dynda".
Ponoć we frankach wszystko rozbija się o ustalenia kursu walutowego przez bank, który "jest bardziej transparentny niż większość elementów struktury rynków finansowych". Nie wiem jak było z ustalaniem kursu walutowego w przypadku franków, ale wiem, jak było w przypadku jenów. Bo zanim napatoczyli się frankowicze, byli przedsiębiorcy, którym oferowano instrumenty zabezpieczające ryzyko stóp procentowych w przypadku kredytów inwestycyjnych i nawet obrotowych. Owszem - wszystko było robione transparentnie. Kurs był transparentnie ustalany pod potrzeby premii miesięcznej. W banku.
Teraz banki nie boją się już franków. Zyski - osiągnięte dzięki inflacji i walce z nią przy pomocy drastycznych podwyżek stóp procentowych w 2022 roku - przeznaczą na pokrycie rezerw zawiązanych po przegranych procesach o franki. Teraz obawa jest inna. O WIBOR. Warsaw Interbank Offer Rate to stopa procentowa, po jakiej banki udzielają sobie nawzajem pożyczek, ustalana w każdy dzień roboczy. Problem "wylał" się wówczas, gdy banki pożyczały sobie nawzajem pieniądze, choć tego nie potrzebowały. A WIBOR rósł. Ponoć polskie banki nie mogą manipulować WIBOR-em. A amerykańskie, szwajcarskie i francuskie mogły manipulować LIBOR-em (London Interbank Offer Rate)? No bo przecież manipulowały, do czego się przyznały.
Jeśli umowy frankowe były abuzywne, a złotówkowe nie były, to złotówkowicze będą musieli zapłacić wyższe raty. Także na frankowiczów. Bo banki kreują pieniądz kredytowy. Na podstawie zobowiązania jednego kredytobiorcy do spłaty kredytu mogą udzielać kolejnego kredytu. Tak to działa. Banki nie pożyczają pieniędzy, które mają, które klienci im pożyczyli i które muszą im oddać z odsetkami (to jest ich pasywo), tylko te, które mają dopiero mieć, które klienci zobowiązali się im oddać (to jest ich aktywo). Ja wiem, że to niedorzeczne dla statystycznego klienta banku (a wszyscy jesteśmy klientami banków, bo podatki możemy płacić tylko przelewem, więc rząd nas zmusza do otwierania rachunków w banku), ale tak to właśnie działa.
Jak więc czytam dramatyczny apel, że "banki nie będą w stanie finansować gospodarki" - jak ogłoszono podczas Forum Bankowego w środę, to zapewniam wszystkich, zwłaszcza wiceministra finansów, który wprowadzał Polski Ład podatkowy, a słuchał tego, co na tym Forum mówiono, żeby zapomniał, co usłyszał. To my finansujemy banki. Z Polskim Ładem miałem rację i z tym też mam rację.
A więcej o tym we wtorek. I o tym, dlaczego pieniądze, które klienci pożyczyli bankom nazywają się depozytem, a nie pożyczką, choć banki z tych pieniędzy korzystają i pobierają korzyści.
Robert Gwiazdowski, adwokat, prof. Uczelni Łazarskiego
Autor felietonu wyraża własne poglądy i opinie
Śródtytuły pochodzą od redakcji