Felieton Gwiazdowskiego: Skoro nie węgiel i gaz, to zostaje atom

"Ludzie postępują rozsądnie dopiero wówczas, gdy wszystkie inne możliwości zawiodą" - głosi jedno z najsłynniejszych praw Murphy’ego. Drugie głosi, że "jak coś może pójść źle, to na pewno pójdzie".

Rząd podjął uchwałę o wyborze amerykańskiego Westinghouse na dostawcę technologii do budowy pierwszej elektrowni jądrowej. Decyzje w tej sprawie powinny zapaść tak ze 12 lat temu.

Projekt prosumenckiej ustawy został zablokowany

Owszem, wiem, że lepsze są odnawialne źródła energii. Są bardziej liberalne, wolnościowe, wolnorynkowe i kapitalistyczne. I właśnie dlatego takie nie powstaną w socjalistycznym państwie. Zwłaszcza, że musiałyby być rozproszone i prosumenckie. A projekt prosumenckiej ustawy został w 2014 roku zablokowany przez państwowe molochy energetyczne. Rękami posłanek i posłów oraz senatorek i senatorów wraz z ręką prezydenta.  

Reklama

Najpierw pojawił się pomysł, aby każdy, kto zbuduje przydomową czy przyzakładową elektrownię, mógł sprzedać nadwyżki komu chce. Oczywiście mogliby to być tylko sąsiedzi, bo przecież ktoś, kto zbudowałby ją powiedzmy w Pcimiu, nie zbudowałby linii energetycznej do powiedzmy Płocka. Został on wykpiony i uwalony. Powstało obligo sprzedawania wyprodukowanej energii zakładom energetycznym (w większości oczywiście państwowym). Ale zakładano przynajmniej, że taki ktoś sam będzie płacić za prąd tylko za różnicę między zużytą energią a wyprodukowaną. To dość popularne w wielu krajach rozwiązanie nazywane net-meteringiem. No ale chwilę później i ten pomysł został uwalony. Małych producentów obciążono swoistym haraczem na rzecz zakładów energetycznych za to, że będą kupowały od nich tę energię, do sprzedawania której akurat ich najpierw zmuszono. Haraczem była część wyprodukowanej energii.

Jak zliberalizowano na troszkę rynek fotowoltaiki w 2016 roku, to w trzy lata indywidualni producenci zainstalowali na przysłowiowych dachach ogniwa o mocy porównywalnej z elektrownią Bełchatów. Państwowe molochy energetyczne oświadczyły więc, że - mówiąc obrazowo - "druty się przegrzewają". PiS się więc rakiem wycofał z tego, co sam dobrze zrobił.

No i cały liberalizm, wolny rynek i kapitalizm szlag trafił. Nie tylko zresztą z rozwiązań prosumenckich zrezygnowano. Ze zbytniego rozpraszania produkcji też. Największym właścicielem farm wiatrowych zamierza być dziś państwowy PKN Orlen. Farmy te buduje na Bałtyku, na koncesji oczywiście państwowej. I tak wygląda "rozproszenie".

Produkcja i dystrybucja energii sprawą polityczną

Ja się temu specjalnie nie dziwię. W dzisiejszym świecie uzależnionym od energii elektrycznej, w którym to uzależnienie będzie rosło, skoro rezygnujemy z silników spalinowych na rzecz elektrycznych, produkcja i dystrybucja energii elektrycznej to sprawa polityczna. 

Musiałby się więc stać jakiś cud, by rząd zgodził się na energetykę odnawialną rozproszoną i prosumencką. Zresztą energii z samego OZE i tak nie wystarczy, żeby ryzyko blackoutów nie urosło za bardzo w porównaniu z obecnym, a przecież ewentualny blackout to sprawa jeszcze bardziej polityczna. Skoro więc nie węgiel - bo klimat - i nie gaz - bo Putin - to zostaje atom - czyli jakieś elektrownie jądrowe. Ale tu też Putin - bo Rosja ma nie tylko gaz, ale i uran. Za to lit i kobalt do baterii elektrycznych ma Xi. Ale uran mają jeszcze Amerykanie, a litu i kobaltu nie mają. No to jednak atom.

Słyszę, że decyzja rządu była:

  1. Polityczna. Zgoda. Ale budowa elektrowni jądrowej to zawsze sprawa polityczna. Jakby rząd wybrał francuski EDF, to też z powodów politycznych. Zresztą nic nie stoi na przeszkodzie, żeby Francuzi nam elektrownię w swojej technologii też zbudowali.
  2. Nietransparentna. Zgoda. Ale jaką w ciągu ostatnich 30 lat decyzję o budowie czegoś, czy sprzedaży czegoś któryś rząd podjął "transparentnie"?
  3. Bez przetargu. Ano bez. Ale proszę sobie wyobrazić, że rząd przetarg by zrobił i najtańszą ofertę złożyłby... Putin? Pewnie chcielibyśmy taki przetarg unieważnić. I byłaby to decyzja polityczna.

Słyszę też, że gdyby PiS w 2016 roku nie zablokował stawiania wiatraków, to ich moc byłaby taka sama, jak za 12 lat ma być z pierwszej elektrowni jądrowej. Tu przychodzi z pomocą arytmetyka. W 2015 roku wiatraki wyprodukowały 10,6 TWh energii. W 2022 roku będzie tego jakieś 16 TWh. Gdyby w ciągu 7 lat za rządów PiS produkcji nie zwiększono o 60 proc., tylko o... 600 proc., to by było 62 TWh. A potrzebujemy... 180 TWh.

Komisja Europejska będzie mieć zastrzeżenia?

I w zasadzie mógłbym na tym podziękować za uwagę, ale jeszcze nie podziękuję. Bo eksperci przewidują, że Komisja Europejska będzie miała zastrzeżenia, co do wyboru technologii amerykańskiej. W skrajnym przypadku konsekwencją nieprzestrzegania prawa unijnego może być nakaz wstrzymania wykonywania zawartych umów przez TSUE. Skoro kazał zamknąć Turów, to i budowania elektrowni jądrowej może zakazać. 

Żeby Komisja się nie czepiała, trzeba ułagodzić jakoś Francuzów - co właśnie rząd próbuje robić, im też obiecując kontrakt. Nie wiadomo jednak, co z Niemcami, którzy od energii jądrowej postanowili odejść i budować "szczytówki", jak energii z OZE zabraknie, na tanim rosyjskim gazie. No ale... Putin. Dzięki niemu decyzję rządu o wyborze Amerykanów, z którymi współpracujemy w obronie Ukrainy, da się jakoś uzasadnić. Zwłaszcza, że to od nich zależy możliwość schronienia się pod parasolem atomowym NATO, gdyby doszło do dalszej eskalacji tej wojny, czy rozpętania nawet następnej.

No i jeszcze pojawia się pytanie o pieniądze. Budowa dwóch przewidzianych już w rządowym programie elektrowni ma kosztować ok. 200 mld zł. Będzie drożej, bo jeszcze nigdy nie było tak, że jak rząd coś buduje, to się mieści w preliminarzu wydatków. I jest oczywiście zarzut, że tych pieniędzy nie mamy "i mieć nie będziemy". No chyba, że wygra opozycja, to wtedy się one pojawią.

Spieszę więc donieść, że na rynkach finansowych jest tyle "pierdylionów" wydrukowanych w ostatnich latach dolarów, euro, funtów i franków, że chętni do udzielenia pożyczek ustawią się w kolejce. Obligacji rządowych to za bardzo kupować aktualnie nie chcą, bo wiedzą, że rząd ich pieniądze rozda, ale na projekt budowy elektrowni jądrowej pewnie coś wysupłają, oczekując odpowiednio wysokiej stopy zwrotu. Skoro na wiatrakach można zarobić krocie, to na "atomówkach" też można. I oni to wiedzą.

Budowa elektrowni jądrowych wymaga zresztą nie tylko kapitału finansowego, ale i ludzkiego. Potrzeba będzie wielu specjalistów. Trzeba ich będzie wykształcić, przeszkolić i wytrenować. Kraj z kompetencjami w tym obszarze świetnie nadaje się na miejsce kolejnych inwestycji. Na przykład w małe reaktory wysokotemperaturowe - jeszcze lepsze, jeszcze bezpieczniejsze i przydatne do produkcji wodoru. Bo to chyba paliwa wodorowe będą przyszłością ludzkości, a nie baterie elektryczne. A my taki mały HTR to już nawet mamy. W Świerku.

I tak zupełnie na koniec. Pojawiły się zarzuty, że ten Westinghouse to jakiś taki podejrzany jest. Pewnie nasi dziennikarze śledczy o tym piszący wiedzą coś, czego amerykański ambasador w Warszawie nie wie, ani nawet ich Sekretarz Stanu - bo chwalą naszych za ten wybór.

I na tym to już rzeczywiście podziękuję za uwagę.

Robert Gwiazdowski, adwokat, prof. Uczelni Łazarskiego

Autor felietonu prezentuje własne opinie i poglądy

(tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji)

BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami

Felietony Interia.pl Biznes
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »