Handel spożywczy na wsi. Nawet 4 mln mieszkańców ma problem ze zrobieniem codziennych zakupów
Komunikacja publiczna na głębokiej prowincji w zasadzie nie istnieje, a wielu mieszkańców wsi nie posiada własnego auta. Tymczasem pokonanie pieszo pięciu czy dziesięciu kilometrów do najbliższego sklepu może być problematyczne. Szacuje się, że kłopot ze zrobieniem codziennych zakupów ma nawet 4 mln mieszkańców wsi - napisały wiadomoscihandlowe.pl. Właśnie takiemu wykluczeniu starają się przeciwdziałać tego typu sklepiki, jak ten, który opisujemy.
W latach świetności (PRL) działało niemal 2,5 tys. Gminnych Spółdzielni "Samopomoc Chłopska", dziś popularnych niegdyś geesów jest około tysiąca i systematycznie ich ubywa. Te, które przetrwały rzadko prowadzą sklepy pod własnym szyldem. Częściej można na nich znaleźć logo którejś z sieci franczyzowych. Dużą grupę placówek wyrugowały z Polski powiatowej rozpychające się tam Dino i Biedronka.
Geesom pozostała Polska gminna ze swym ograniczonym potencjałem i niższą niż przeciętna siłą nabywczą jej mieszkańców. A i tutaj trzeba stawiać czoło konkurencji - najczęściej prowadzącej sprzedaż obwoźną. Na Warmii, gdzie działa sklep Ireny i Jana Maruszczaków, sprzedaż z samochodu się jednak nie rozwinęła. Detaliści zgodzili się przybliżyć nam specyfikę swojej pracy.
Placówka działa od 30 lat w miejscowości Orzechowo położonej nieopodal dziesięciotysięcznego Dobrego Miasta. - Najpierw wspólnie z kuzynką prowadziłem tu sklep w lokalu wynajmowanym od Gminnej Spółdzielni. Zdecydowaliśmy się go kupić, gdy geesy zaczęły podupadać. Od 1996 roku rozwijam ten interes już tylko z żoną - zresztą zamieszkaliśmy w tym samym budynku, w którym znajduje się placówka - wspomina Jan Maruszczak.
W latach 90. biznes prosperował bardzo dobrze, obroty mogły imponować, klientów nie brakowało. Konkurencja była nieporównanie mniejsza niż teraz, bo zagraniczne sieci handlowe jeszcze nie zaczęły kolonizacji sektora handlu, a w jego strukturze przeważały małe, lokalne placówki.
- U mnie można dostać prawie wszystko - od gwoździa po kiełbasę. Zaopatrzenie robię według bieżących potrzeb. Nie mogę tego dokładnie zaplanować, czy kupić więcej na zapas. Straty spowodowane przeterminowaniem się produktów są wpisane w ten biznes. Najtrudniej jest z mlekiem czy chlebem. Dziś, gdy ubyło klientów, towar często nie schodzi. Kiedyś sprzedawałem kilka koszy chleba dziennie, dziś zaledwie dwa bochenki... - dodaje sklepikarz.
Skąd wziął się więc sukces sklepu państwa Maruszczaków? W jaki sposób takie maleństwo (sala sprzedaży 30 m kw.) może przynosić dochody?! Jak to w handlu często bywa, kluczem okazuje się lokalizacja. Komunikacja publiczna w zasadzie nie istnieje, w grę wchodzi wyłącznie własne auto, którego wielu mieszkańców wsi nie posiada. Tymczasem pokonanie pieszo dziesięciu kilometrów do najbliższego sklepu (w jedną stronę) jest dla wielu osób problematyczne. Według szacunków Grupy Eurocash, podobny problem ze zrobieniem codziennych zakupów może dotyczyć nawet 4 mln mieszkańców prowincji.
Nieco inaczej niż w przypadku Orzechowa wygląda sytuacja w pobliskiej wiosce Międzylesie. Jest ona oddalona od miasteczka tylko o sześć kilometrów i lepiej z nim skomunikowana. - Tam nie ma już żadnego sklepu. Dlaczego? Bo Biedronka jest za blisko. Te kilka kilometrów sprawiło, że mój sklep może istnieć już trzecią dekadę. W Orzechowie nikt Biedronki nie zbuduje, tego jestem pewien - wyjaśnia Jan Maruszczak.
Jest urodzonym łowcą promocji. Dawniej zaopatrywał się głównie w hurtowniach, dziś dużo bardziej opłaca mu się jechać po towar do... Biedronki, Netto czy Lidla. - Żadna hurtownia nie jest mi w stanie zaoferować takich cen jak Biedronka, np. mleko 1,5 litra za 1,83 zł. Trzeba być obeznanym, wiedzieć co, ile i gdzie kosztuje, inaczej nic nie zarobisz. Żeby było jasne - z takiego sklepu nie ma kokosów, ale żeby to miało jakikolwiek sens musisz być na plusie - podkreśla detalista.
BIZNES INTERIA na Facebooku i jesteś na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami
Niektóre produkty w sklepie pana Jana są zauważalnie droższe niż gdzie indziej, ale okoliczni mieszkańcy nie mają alternatywy. Sklepikarz mimo wszystko stara się trzymać racjonalne ceny. Jak coś kupi wyjątkowo tanio, a dość często mu się to udaje, nie narzuca ogromnej marży. Utrzymuje ją na poziomie 20 proc. Zdarza się też i tak, że dzięki jego zaradności i pomysłowości klienci mogą kupić niektóre produkty równie tanio jak w dyskoncie.
- Moja placówka ma jeszcze jedną unikalną zaletę, gdy zabraknie pieniędzy pod koniec miesiąca, to ja dam na zeszyt. Biedronka takiego rozwiązania jeszcze nie wprowadziła - śmieje się Maruszczak. I dodaje: - Wierzę ludziom na słowo, że oddadzą. Do każdego klienta podchodzę inaczej, staram się przeanalizować, ile jest mi w stanie zwrócić, ale wiele osób ma niespłacone długi. To nie są małe kwoty. Niektórzy są mi winni po 2 tys. zł i więcej. Na zeszyt daję tylko podstawowe produkty - chleb, mleko i kiełbasę - wyjaśnia.
Jeszcze do niedawna placówka była czynna od 7 do 18. Teraz jest otwarta tylko w godz. 8-10 i 15-17. Jednak w związku z tym, że sklep znajduje się tuż obok mieszkania właścicieli, klienci mogą skorzystać z dzwonka, oczywiście tylko wtedy, gdy sprawa jest pilna. Naszą rozmowę przerywa właśnie taki dzwonek. Jest około 13, w tym momencie jemy rosół (staropolskim zwyczajem zostałam ugoszczona obiadem).
Ku mojemu zdziwieniu pan Jan wstaje od stołu i idzie otworzyć sklep. Biegnę za nim. Pod drzwiami stoi uśmiechnięta nastolatka. - Co słychać Dorotko? Pewnie po lody przyszłaś, ale Ekipy już nie ma - mówi Maruszczak do klientki. Podaje jej loda Bolero, dwie cebule i wracamy do stołu. Pytam, czy lody Ekipa zrobiły furorę również na wsi. Potwierdza, ale udało mu się upolować w hurtowni tylko jedno pudełko. Dzieciaki szybko je wykupiły, w zasadzie poszły w jeden dzień.
W szczytowym okresie pandemii, przez trzy miesiące sklep był nieczynny. Pan Jan jest już po siedemdziesiątce i obawiał się o swoje zdrowie. Codzienny kontakt z kilkunastoma osobami stanowił ryzyko. - O czwartej rano zawsze przywożą mi pieczywo i w czasie pandemii dalej tak było. Mieszkańcy wsi żalili się, że nawet chleba nie mają gdzie kupić. Potrzebowali swojego sklepu, mieli problem z zaopatrzeniem się w podstawowe produkty - tłumaczy Maruszczak.
Jego placówka znowu działa. Pan Jan dał za wygraną, w końcu nie mógł zostawić ludzi bez chleba... Teraz interes oficjalnie prowadzi żona Irena, a on dołączył do grona zapracowanych emerytów. Podczas drugiej fali pandemii, która zaczęła się na początku października ub.r., detalista ponownie chciał zamknąć placówkę, ale małżonka się nie zgodziła. Sama obsługiwała klientów przez dwa miesiące.
- Dzięki tym 30 m kw. mam kontakt z ludźmi i jeszcze mogę im pomóc. Zobaczymy, co będzie dalej. Dziś sieci handlowe stawiają markety nawet w polu, ale póki co nasz mały sklepik jest ludziom niezbędny do normalnego życia. Będziemy go prowadzić dopóki starczy sił - deklaruje właścicielka.
Marta Kudosz