Koniec negatywnych stereotypów. Europa docenia polskie przemiany

"Berlin Zachodni Berlin Zachodni, tu stoi Polak co drugi chodnik (...). Pilsnera wypić trzema łykami. Opylić fajki, kupić salami. Gdy Polizei to dawać chodu. Wrócisz do kraju będziesz do przodu" - śpiewał zespół Big Cyc w roku 1990 na swojej debiutanckiej płycie "Z partyjnym pozdrowieniem". Od tamtej pory wiele się zmieniło, a wizerunek Polski uległ na Zachodzie kolosalnej poprawie. Od kilku lat jesteśmy wręcz uważani za wzorowego ucznia i motor napędowy całej nowej Unii. Momentami można nawet odnieść wrażenie, że obraz Polski na Zachodzie jest dziś lepszy niż faktyczny nadwiślański oryginał. Najlepiej widać ten trend naszą zachodnią granicą.

Tuż przed rozpoczęciem Euro 2012 niemiecki tygodnik "Der Spiegel" - znany raczej z sądów ostrych i kąśliwych - napisał o Polsce serię tekstów wręcz cukierkowych. Na przykład materiał pod tytułem "Cud tuż za miedzą". Jego autorzy Eric Follath i Jan Puhl to czołowi publicyści piszący w hamburskim tygodniku o sprawach międzynarodowych. Wybrali się nad Wisłę i wrócili zachwyceni. Podobał im się w zasadzie wszystko. Warszawę uznali za przeciwieństwo większości zachodnich stolic: wypielęgnowanych, sytych i... przeraźliwie nudnych. Tymczasem w polskiej stolicy wszędzie trzeszczy, wrze i buzuje od zmian i kipiącej energii.

Reklama

Kraków jest według niemieckich dziennikarzy nie tylko przepięknym miastem, ale również nadwiślańskim centrum badań, rozwoju i nowych technologii. Z prężnymi firmami z branży IT oraz uczelniami na wysokim poziomie. Gdańsk natomiast awansował do roli miasta, które w modelowy sposób potrafi "sprzedawać" swoją skomplikowaną historię: od polsko-niemieckiej przeszłości po Stocznię im. Lenina oraz Solidarność.

Historia sukcesu największych polskich miast w naturalny sposób przekłada się na wizerunkowy sukces całego kraju. "Z zacofanego rolniczego skansenu Polska zmieniła się w wielki plac budowy. Polska może być wzorem dla całej Europy. Liderem środkowoeuropejskich przemian". Wreszcie odgrywa rolę do której zawsze aspirowała, ale na którą była do tej pory za słaba" - napisał "Spiegel".

Kryzysowa próba

Image Polski rośnie w Niemczech w sposób systematyczny od kilku lat. Cezur było w tym procesie kilka. Ale zdecydowanie najważniejszą był 2009 r. Oczywiście nieprzypadkowo. Tamten rok był w krajach takich, jak Niemcy czasem wielkiego strachu. Amerykański krach bankowy z jesieni 2008 r. dotarł na Stary Kontynent prawie natychmiast. Przerażony niemiecki rząd rzucił do walki z kryzysem potężne zasoby. Miliardy publicznych pieniędzy popłynęły na ratowanie systemu bankowego. Z pomocy musiały skorzystać nawet takie tuzy niemieckiej finansjery jak monachijski Hypo Real Estate (całkowicie upaństwowiony) czy frankfurcki Commerzbank (Republika Federalna przejęła 25 proc. udziałów). Rząd Merkel grał va banque.

Posunął się nawet do tak bezprecedensowych deklaracji, jak zapowiedź publicznych gwarancji dla wszystkich (!) bankowych depozytów złożonych w niemieckich bankach. Potem przyszła pora na kosztowne programy rozkręcania koniunktury. To wówczas Berlin dopłacał nawet do złomowania starych aut. Wszystko po to, by nakłonić klientów do kupowania nowych, uniknąć fali zwolnień w przemyśle motoryzacyjnym i pociągnąć gospodarkę do przodu. Ale najgorsze było to, że wszystkie te wysiłki zdawały się nie przynosić z razu żadnych efektów. Pod koniec roku 2009 było już jasne, że największa gospodarka Europy wpadła w recesję. I to jaką! Niemieckie PKB było na solidnym 5-proc minusie. To był wynik nienotowany od czasów drugiej wojny światowej. Owszem zdarzały się w ciągu minionego półwiecza spadki rządu 1-1,5 proc. Ale - 5 proc. PKB? A przecież Niemcy i tak nie należały do krajów, gdzie recesja uderzyła najmocniej. Dość przypomnieć, że w tym samym 2009 roku Łotwa musiała sobie poradzić ze skurczeniem się PKB o bagatela 18 proc.

Wówczas zaimponowała Polska. Bo nasza gospodarka w kryzysowym 2009 r. mimo wszystko pozostała na solidnym 1,7-proc. plusie. W kolejnych latach było jeszcze lepiej. Zawsze grubo powyżej unijnej średniej. I, co ważne, zawsze więcej od Niemiec, których gospodarka i tak wygrzebała się z kryzysu zaskakująco szybko, a w latach 2010-2011 zaliczyła nawet mały boom. Rządowi Donalda Tuska trzeba przyznać, że rozegrał wówczas sprawę bardzo zręcznie. Bo termin "zielona wyspa" poszedł w świat. I zainspirował zagranicznych obserwatorów do tego, by lepiej przyjrzeć się polskiej gospodarce. Dotychczas na tle środkowoeuropejskich sąsiadów raczej niedocenianej.

Rozbijanie mitów

Dla niemieckiej opinii publicznej było to podwójnie ciekawe. Media generalnie dość dobrze czują się w schemacie rozbijania mitów. A akurat w przypadku wizerunku polskiej gospodarki w Niemczech było co rozbijać.

Dość powiedzieć, że termin polnische Wirtschaft (polska gospodarka) był w obiegu jeszcze nawet po wstąpieniu Polski do UE w roku 2004. Nawet w słownikach języka niemieckiego funkcjonuje jako idiom. I wyraża niewyobrażalny nieład albo skrajną niegospodarność. W historii tego pojęcia odbija się ostatnie trzysta lat polsko-niemieckiej historii. Puścił je w obieg prawdopodobnie Georg Forster, jeden z czołowych przedstawicieli niemieckiego oświecenia. Nie chodziło o to, że Forster był jakimś szczególnym polakożercą. Za jego czasów, czyli w końcówce XVIII wieku, Polska geograficznie i politycznie była w rozsypce. Dla wychowanego w Prusach Królewskich potomka junkrów i późniejszego jakobina "polskość" kojarzyła się z mówiącym w tym języku chłopstwem z okolic Gdańska. I w pewnym sensie samą niewładną i upadającą Rzeczypospolitą. Termin nabrał charakteru propagandowego dopiero potem. Na przykład w czasach formowania się narodowości niemieckiej w wieku XIX. Niemcy dążący do budowy jednego państwa próbowali odgrodzić się w ten sposób od sąsiednich żywiołów etnicznych. Według zasady: my pracowici i dobrze zorganizowani Niemcy kontra rozlaźli Polacy.

Polnische Wirtschaft powróciło w czasach republiki weimarskiej i Nazistów. Wówczas chodziło o przedstawienie odrodzonej (terytorialnie kosztem II Rzeszy) Polski jako bękarta traktatu wersalskiego. Tworu niezdolnego do istnienia z powodu niedojrzałości ekonomicznej i organizacyjnej jego mieszkańców oraz elit.

Trzeba oczywiście uczciwie przyznać, że jak każdy stereotyp, tak i ten zawierał w sobie sporo prawdy. Bo przecież przez cały wiek XIX i XX Polska faktycznie była regionem (potem krajem) bardziej zacofanym i biedniejszym od Niemiec.

Polak potrafi

Tym bardziej ciekawe jest to dzieje się od 2-3 lat w niemieckich mediach i niemieckiej opinii publicznej. Bo Niemcy, już nie tylko polonofile specjalizujący się w tematyce środkowoeuropejskiej, faktycznie spojrzeli na Polskę z nowym zainteresowaniem. I zauważyli nagle, że sąsiad zza Odry ma najlepsze wyniki ekonomiczne ze wszystkich krajów postkomunistycznego regionu.

Dostrzegli, że w ciągu dekady polski PKB urósł o ponad 40 proc. Czyli cztery razy bardziej niż całej Unii. Zadłużenie publiczne jest mniejsze niż unijna średnia o mniej więcej połowę.

Ba, niemieckie elity polityczno-gospodarcze z mieszkanką zdziwienia i podziwu odkryły, że Polska ma zapisany w konstytucji hamulec antyzadłużeniowy. I to od roku 1997. Podczas gdy oni sami (choć w nieco innej i chyba skuteczniejszej formie) wprowadzili go do ustawy zasadniczej dopiero w roku 2009. Gdy szalał już kryzys finansowy.

Mieszkałem w Berlinie przez cały niemal ubiegły rok i kilkakrotnie byłem proszony, by opowiedzieć publicznie o Polsce i polskiej gospodarce. Okazji było do tego mnóstwo: choćby pierwsza polska prezydencja w Radzie Unii Europejskiej w drugiej połowie 2011 r., czy Euro 2012. Spotkania - czy to w Berlinie, czy też w prowincjonalnym Chemnitz albo Flensburgu - zawsze wyglądały tak samo. Niemieccy gospodarze szukali potwierdzenia swoich pozytywnych przekonań o nowej prężnej Polsce. Gdy prezentowałem im bardziej wyważony obraz sytuacji: problemy gospodarcze, społeczne, infrastrukturalne - wręcz się obrażali.

Wychodzili ze spotkania z przekonaniem, że polscy dziennikarze nie potrafią docenić sukcesu ich własnego kraju i ciągle szukają dziury w całym.

Sportowe losy

Od dwóch sezonów pierwsze skrzypce w drużynie mistrza Niemiec Borussi Dortmund gra trzech Polaków: Łukasz Piszczek w obronie, Jakub Błaszczykowski (zwany w Niemczech po prostu "Kuba") w pomocy. A w ataku oczywiście Robert Lewandowski. Są niekwestionowanymi gwiazdami. Do tego stopnia, że przeniknęli nawet do kultury popularnej. Cała trójka stała się twarzami kampanii reklamowej Opla. Błaszczykowski już w poprzednim sezonie trafił na okładkę niemieckiej wersji kultowej gry komputerowej FIFA. Ich popularność to pewne novum. To nie jest oczywiście tak, że polscy sportowcy dotąd kariery nad Renem i Łabą nie robili. Zawsze jednak było to bardzo skomplikowane. Dość wspomnieć z niedawnej historii piłkarza Andrzeja Rudego, czy boksera Dariusza Michalczewskiego, którzy zaczynali swoje obiecujące kariery w Polsce, ale szybko dostrzegli, że w dusznej atmosferze schyłkowego PRL-u będzie im bardzo trudno wypłynąć na szerokie wody. Wybrali więc wolność i odmówili powrotu z zagranicznych zgrupowań na Zachodzie. Rodzime związki zareagowały dyskwalifikacją. Rudy i Michalczewski stali się wydziedziczonymi azylantami. W połowie drogi pomiędzy Polską, którą opuścili, a Niemcami, których pełnoprawną częścią nigdy się nie stali. Piłkarze Mirosław Klose czy Lukas Podolski to jeszcze inna historia. Choć urodzili się w Polsce, to są w całości "produktami" niemieckiego systemu szkolenia. Z polską łączy ich niewiele.

Na tym tle dopiero Lewandowski, Piszczek i Błaszczykowski są pierwszymi "normalnymi" sportowcami, którzy nie muszą zmagać się z kwestiami tożsamości czy lojalności. Strzelają bramki dla Borussii i są symbolem tej drużyny. To też przejaw postępującej normalności w postrzeganiu Polski przez Niemców.

20 lat do normalności

Tej normalności doświadczają codziennie setki tysięcy Polaków stale czy tymczasowo mieszkających, pracujących, czy robiących interesy w Niemczech. Dobrze pokazuje to w książce "My nowi Niemcy" Alice Bota. Jako kilkuletnia dziewczyna wyemigrowała do Niemiec z podopolskich Krapkowic pod koniec lat 80. XX w. Dziś pracuje jako dziennikarka w jednym z najważniejszych niemieckich tygodników opiniotwórczych "Die Zeit".

W swoje książce - napisanej do spółki z redakcyjnymi koleżankami Khue Pham i Ozlem Topcu - pisze o zmianach, jakie zaszły w Niemczech w postrzeganiu przybyszów z Polski w ciągu ostatnich 20 lat. Polacy nie są już pogardzanymi "zabieraczami pracy" (jak w latach 80. i 90.), ale - co nowe - nie jesteśmy już również postrzegani jako ubodzy krewni, którym godzi się dać jałmużnę. W tej ostatniej roli zaczynają nas powoli zastępować mieszkańcy południa Europy, głównie Grecy.

W gronie gigantów

Te trendy, które widać na przykładzie Niemiec można rozciągnąć na całą Europę. Oczywiście każdy kraj ma swoją specyfikę. Weźmy choćby wizerunek Polaka w Wielkiej Brytanii. Tam oczywiście nie ma mowy o aż tak wielu historycznych smaczkach. Polak na dobrą sprawę "zmaterializował się" w Wielkiej Brytanii dopiero niecałe 10 lat temu, gdy ówczesny rząd w Londynie zdecydował się na otwarcie rynku pracy dla przybyszów z Europy Środkowo-Wschodniej.

Jednak nawet do tych krajów dotarł w ostatnich 2-3 latach fenomen mody na Polskę. Kiedy w grudniu 2009 r. w Kopenhadze światowi przywódcy zastanawiali się (jak się potem okazało bezskutecznie), jak nakłonić świat do dalszej redukcji emisji CO2 do atmosfery londyński "Financial Times" zamieścił pewne ogłoszenie. Jego autorem była któraś z proekologicznych organizacji. Tekst miał charakter apelu do najważniejszych europejskich przywódców o to, by zjednoczyli siły w walce o czyste środowisko. Ogłoszenie pokazywało czterech "gigantów" europejskiej polityki: kanclerz Angelę Merkel, prezydenta Nicolasa Sarkozy'ego, premiera Gordona Browna i... Donalda Tuska. Strzał był de facto przesadzony, bo Polska ani nie chciała, ani nie miała warunków do tego, by odegrać kluczową role w kopenhaskich negocjacjach. Obrazek wyrażał jednak to samo przekonanie, które widać było choćby w przytaczanych już tekstach niemieckiego "Spiegla". Wiarę, że Polska w sposób naturalny urosła w Europie i że może zupełnie spokojnie przejąć współodpowiedzialność za coś więcej niż tylko czubek własnego nosa.

Rafał Woś

Private Banking
Dowiedz się więcej na temat: Berlin | kryzys gospodarczy | Polska | stereotyp | Polskie | Europa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »