Kryzys to też nasza wina
Mógłbym napisać, że świat nie podniósł się jeszcze po upadku Lehman Brothers trzy lata temu, że wciąż tkwimy w tym samym kryzysie, który przepoczwarzył się z grypy leczonej syropem w zapalenie płuc (nadal leczone syropem). Mógłbym, ale sądzę, że prawda jest bardziej bolesna dla każdego z nas.
Upadek banku Lehman Bros. 15 września 2008 roku jest brany za symboliczny dzień wybuchu kryzysu na rynkach finansowych. Tak jak gorączka nie jest dniem rozpoczęcia choroby, lecz jej kolejnym objawem, tak upadek Lehmana był konsekwencją, a nie przyczyną rozpoczętego już wcześniej kryzysu. Do najbardziej widocznego wcześniejszego stadium choroby można zaliczyć spadające już od roku indeksy giełdowe, taniejące w USA nieruchomości, czy w polskim wydaniu rozpoczętą na początku sierpnia 2008 r. ostrą przecenę złotego. Kryzys nie jest dziełem tego czy innego banku lub bankiera - ma swoje korzenie w bańce internetowej, jej pęknięciu i obniżce stóp procentowych, które wywołało bańkę na rynku nieruchomości i instrumentów finansowych. Jej pęknięcie, i wcześniejsze wykreowanie - to są zasadnicze, choć też najbardziej powierzchowne przyczyny kryzysu, który sięga znacznie głębiej, bo także całych dekad życia na kredyt.
Upadek Lehamana był szokiem dla rynków, ponieważ wcześniej Fed ratował już przed upadłością inne instytucje, żeby wymienić tylko Bear Stearns (uratowany w marcu 2008 r.), czy znacjonalizowany przez brytyjski skarb Nothern Rock. Po tych działaniach bankierzy mieli prawo uważać, że Fed i Kapitol nikomu upaść nie pozwolą, zaś bankructwo sprawiło, że zagrożeni poczuli się wszyscy i momentalnie banki straciły zaufanie do siebie nawzajem. Było to wydarzenie szokujące, ale nie rozpoczynające kryzysu. Prawdopodobnie nikt nie zdawał sobie sprawy, że upadek Lehamana wywoła tak daleko idące konsekwencje.
Tu właśnie dochodzimy do jednej z największych kontrowersji kryzysu. Upadek Lehman Bros. zamroził płynność na rynku międzybankowym, zagroził upadkiem całego systemu finansowego. Czy nie należało zrobić wszystkiego (tak jak wcześniej i później w przypadku innych banków) by uratować i tę instytucję? Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Natura kapitalizmu jest brutalna, eliminuje firmy popełniające błędy. W przypadku Lehmana, który był bankiem inwestycyjnym, łatwiej było podjąć decyzję o bankructwie, czy raczej o braku pomocy, ponieważ straty groziły teoretycznie tylko właścicielom banku i jego wierzycielom - mniej lub bardziej profesjonalnym uczestnikom rynków finansowych. Okazało się jednak, że konsekwencje szybko przerosły oczekiwania i zagrożone stały się inne banki. Łatwo powiedzieć - skoro popełniły błędy, niech i one upadają. Ale trzeba zdawać sobie sprawę, że upadek banków nie oznacza strat wyłącznie dla ich właścicieli (akcjonariuszy), lecz przede wszystkim dla wierzycieli, w tym także w większości przypadków przepadek depozytów bankowych.
Czytaj RAPORT SPECJALNY Interia.pl: "Kryzys finansowy w świecie"
Lehman jako bank inwestycyjny narażał niewielu klientów detalicznych, ale kiedy zagrożony był cały system, w tym banki uniwersalne, zagrożone stały się środki każdego, kto miał w bankach choć centa. A w przypadku upadku całego systemu, niech nikt nie łudzi się, że depozyty gwarantowane są przez Bankowy Fundusz Gwarancyjny i jego odpowiedniki na świecie. W końcówce 2007 r. BFG miał do dyspozycji ok. 5,5 mld złotych, a gwarantował depozyty osób fizycznych, które we wrześniu 2008 r. wynosiły 316 mld zł (obecnie 446 mld zł). Bezpieczeństwo oferowane przez systemy gwarancyjne jest więc iluzoryczne, pieniędzy starczyłoby na pokrycie 1-2 proc. utraconych depozytów, dlatego rządy doszły do wniosku, że banki należy dokapitalizować (podnieść wysokość kapitałów własnych) pieniędzmi podatników, by stały się one wypłacalne i nie podzieliły losów Lehmana. Równoczesne podniesienie wielkości gwarantowanych depozytów w całości (do 100 tys. EUR w całej Unii) miało znaczenie bardziej psychologiczne niż realne.
Rządy, aby dokapitalizować banki i jednocześnie prowadząc programy stymulacyjne dla gospodarki (dopłaty dla samochodów, dla przedsiębiorców tworzących miejsca pracy, różnego rodzaju ulgi podatkowe) musiały zwiększać własne zadłużenie emitując obligacje. Problem w tym, że już wcześniej były zadłużone "pod korek". Mimo to, początkowo metoda zdawała egzamin - sytuacja przestała się pogarszać, system bankowy wrócił do równowagi, na pierwszy rzut oka nawet w lepszej kondycji niż przed kryzysem. Ale właśnie teraz ponownie wśród banków szuka się ofiar drugiej fali kryzysu. Dlaczego?
Dla podtrzymania wzrostu gospodarczego banki centralne na całym świecie obniżyły stopy procentowe, a najważniejsze (Fed, EBC, Bank Anglii, Bank Japonii, Narodowy Bank Szwajcarii) niemal do zera. Banki nadal były jednak narażone na utratę płynności, więc banki centralne dostarczyły także niemalże nielimitowanych środków na rynek finansowy. Jakie były konsekwencje? Banki otrzymały nieprzebrane ilości gotówki, która była niemal nieoprocentowana. Klienci banków tej gotówki nie chcieli (w postaci kolejnych kredytów), banki kupowały więc obligacje skarbowe - tutaj problemu z popytem na gotówkę nie było. Ponieważ banki uznawały obligacje skarbowe za papiery absolutnie bezpieczne, kupowały je odważnie. Różnica między środkami pożyczanymi z banków centralnych, a odsetkami od rządów była zyskiem banków. Zyski ponownie podnosiły kapitały własne banków, które muszą być inwestowane w pewien określony sposób - w płynne i bezpieczne instrumenty finansowe. Takie jak obligacje skarbowe. Niestety, kryteria bezpieczeństwa ustalone jeszcze w poprzednim stuleciu okazały się nieadekwatne dla naszych czasów - za bezpieczne uznawano po prostu obligacje krajów wchodzących w skład OECD. W tej grupie znajdują się zarówno Niemcy, jak i Grecja... Mając do wyboru instrumenty "o tej samej klasie bezpieczeństwa" bankowcy wybierali chętnie te lepiej oprocentowane.
Teraz dochodzimy do obecnej sytuacji. Kiedy okazało się już, że nie można kraju zadłużać bez końca, w kłopocie znalazła się nie tylko Grecja czy inne kraje PIIGS, ale również ich wierzyciele. Czyli banki. Obligacje zaczęły tracić na wartości (rośnie rentowność). Banki chętnie sprzedałyby kupione wcześniej obligacje, ale... komu? Bankructwo czy restrukturyzacja zadłużenia niektórych krajów oznacza więc realne straty dla banków, co ponownie pomniejszy ich kapitały własne (zwłaszcza tę ich część, która została ulokowana w obligacjach bankrutujących krajów). W efekcie po trzech latach od upadku Lehmana system bankowy ponownie znalazł się w strefie zagrożenia upadłością, różnica polega tylko na tym, że teraz razem z bankami upaść mogą całe kraje. To dlatego trwa tak rozpaczliwa obrona status quo - nie o Greków tu chodzi, ale o przetrwanie systemu finansowego, na którym opiera się współczesny świat. Konsekwencje fiaska byłyby dramatyczne. Trudne do wyobrażenia i opisania, ale z pewnością dramatyczne. Bo tak naprawdę, każdy z nas banków potrzebuje. Nie do płacenia rachunków, ale dlatego, że są one pasem transmisyjnym gospodarki, przewodzą gotówkę od jej posiadaczy do potrzebujących. Bez banków nasz świat nie mógłby istnieć, nigdy nie powstałyby autostrady czy lotniska, a nawet szpitale czy szkoły, inne obiekty użyteczności publicznej o prywatnych inwestycjach (fabryki, stocznie, floty, stadiony, domy) nie wspominając. To banki organizują finansowanie dla tego rodzaju przedsięwzięć. Znalezienie pojedynczych inwestorów dla wszystkich inwestycji, które każdego dnia są rozpoczynane na świecie, jest rzeczą niepodobną.
Dlatego potrzebujemy banków i dlatego system finansowy się nie załamie. Wykorzystane zostaną wszelkie możliwe metody, by zapanować nad kryzysem. Fed wydrukuje dowolną ilość dolarów, by pokryć zobowiązania rządu USA, to samo zrobi Bank Anglii, a w Europie rządy zmuszone do ostateczności dokapitalizują raz jeszcze zagrożone banki.
Czytaj RAPORT SPECJALNY Interia.pl: "Kryzys finansowy w świecie"
Oczywiście takie psucie pieniądza grozi nieprzewidywalnymi konsekwencjami w postaci m.in. inflacji, ale nie tylko jej. To będzie właśnie prawdopodobnie trzecią odsłoną kryzysu - recesja połączona z inflacją i niepokojami społecznymi. Ale za to z uratowanymi bankami i ich wierzycielami. W tej fazie kryzysu właściwie nie ma już przyjemnych dróg, wybór ogranicza się do próby przewidzenia, co będzie mniejszym złem. Nie ma z tej pułapki bezpiecznego wyjścia, każdy z nas straci na kryzysie.
Na szczęście dla nas polski system bankowy jest w relatywnie dobrej sytuacji, w czym spora zasługa Komisji Nadzoru Finansowego, która walczyła jak umiała o ograniczenie ekspansji kredytów walutowych, a w odpowiednim czasie zakazała bankom wypłaty dywidend. Wskaźniki wypłacalności polskich banków należą do najwyższych na świecie, krajowe instytucje nie miały toksycznych aktywów w 2008 r., nie mają też obligacji krajów zagrożonych upadłością w 2011 r., są wyraźnie nadpłynne, właściwie można powiedzieć, że nie mają co robić ze zgromadzoną gotówką. Polskie banki mogą przeżyć swoich zagranicznych właścicieli, ale mają też jedną poważną skazę, to jest ciążący coraz mocniej portfel kredytów w walutach obcych. Po pierwsze osłabiający się złoty sprawia, że banki muszą podstawiać coraz więcej złotych pod zabezpieczenie kredytów walutowych do zagranicznych banków, po drugie wysoki kurs podnosi raty i może zagrozić spłacalności kredytów. Na razie jest to zagrożenie hipotetyczne, ale przy stale rosnących kursach, może się w jakiejś części zmaterializować.
Istnieje także cień szansy, uważam że mniej niż jedna na tysiąc, że z obecnego kryzysu uda się wyjść Europie i USA wzmocnionymi, z silniejszymi niż dotąd fundamentami. Oznaczałoby to w pierwszej kolejności przyjęcie pomocy Chin. Chiny postawią zapewne dodatkowe warunki pomocy, nieco inne niż te stawiane przez MFW. Oczywiście dyscyplina fiskalna i ewentualna prywatyzacja będą wymagane, ale przede wszystkim ważne będą preferencje dla chińskich firm w Europie. W drugiej kolejności społeczeństwa Europy, zwłaszcza południa, zrozumieją, że ich dotychczasowy model nie może być dłużej powielany. Że prawdziwie mądry rząd nie rozdaje pieniędzy na prawo i lewo swoim wyborcom w postaci przywilejów socjalnych, że dobry rząd jest oszczędny i działa w horyzoncie pokoleń, a nie następnych wyborów. Ale w gruncie rzeczy nie wierzę, że po pierwsze znajdą się odpowiedzialni politycy, po drugie w to, że znajdą posłuch wśród wyborców. Dziś w Europie wydaje mi się to niemożliwe. Tak jak zły pieniądz wypiera lepszy, tak gorsza władza wypiera lepszą.
Tu dochodzimy do prawdziwej natury kryzysu. On ma swoje korzenie w nas samych. W naszym wrodzonym lenistwie i chęci zrzucenia win na barki kogoś innego. Tymczasem to nie "oni" są winni, lecz także my, oddający głosy na polityków (którzy wybierają szefów banków centralnych i tworzą prawo), którzy obiecują nam przywileje i pieniądze. To my, którzy ulegamy pokusie kupna rzeczy, na które tak naprawdę nas nie stać. To my sami na podstawie bardzo powierzchownej wiedzy, a czasami i bez niej podejmujemy decyzje, które zaważą na całym życiu (kredyty). Dajemy sobie pewne rzeczy wmówić, o innych wolimy nie pamiętać.
Zdaję sobie sprawę, że pracując w instytucji finansowej mogę być podejrzewany o chęć ukrycia prawdziwych winowajców, czyli bankierów, Fed, MFW, czy oligarchów stojących za plecami marionetkowych władz, ale uważam, że każdy jest kowalem własnego losu. Każdy z nas żyje w tych samych warunkach i może dojść do własnych wniosków na temat przyszłości i może się też do niej przygotować, lub tylko biernie uczestniczyć w bieżących wydarzeniach.
Moja recepta na kryzys jest jedna - edukacja poza systemem państwa. Podnosi się świadomość związana z wieloma różnymi sprawami, jak wychowanie dzieci, zdrowy tryb życia, odżywianie i wiele innych spraw. Wszędzie tu narodził się ruch oddolny, są to inicjatywy obywatelskie niemalże. Z edukacją finansową już wkrótce będzie podobnie, internet jest doskonałym narzędziem edukacyjnym, jeśli umie się z niego korzystać. Edukacja to jednak nie tylko praca edukatorów, ale przede wszystkim uczniów, zwłaszcza w przypadku przedmiotu pozaobowiązkowego. Może więc warto choć godzinę w tygodniu poświęcić na zdobycie i poszerzenie wiedzy ekonomicznej i finansowej?
Emil Szweda