Kto się boi zmiany ordynacji?
Rozmowa z prof. Antonim Z. Kamińskim z Instytutu Studiów Politycznych PAN, przewodniczącym Stowarzyszenia Polska Obywatelska.
Ustawodawstwo antykorupcyjne dotyka jedynie powierzchni zjawisk, a nie ich istoty, która polega na tym, że instytucje formalne stały się fasadą dla nieformalnych powiązań i zasad działania.
- Panie profesorze, od pewnego już czasu nasila się w Polsce spór o kształt ordynacji wyborczej. Zwolennikom ordynacji większościowej, mającej za podstawę jednomandatowe okręgi wyborcze, obrońcy Ordynacji proporcjonalnej zarzucają świadome niszczenie młodej polskiej demokracji. Zarzut ciężki, ale czy uprawniony?
- Jeżeli uznamy, że jesteśmy społeczeństwem bez tradycji demokratycznej, to oczywiście nie warto zmieniać ordynacji. Ja mam jednak przekonanie odmienne, które ktoś może uznać za błędne, ale spróbuję je obronić w oparciu o doświadczenia historyczne. Nikt nie zaprzeczy tezie, że społeczeństwa różnią się między sobą pod względem zdolności do samoorganizacji. I tak np. Rosjanie, co potwierdzają wieki obserwacji, mają wielką trudność w samoorganizowaniu się.
Muszą być organizowani odgórnie. Natomiast w tradycji polskiej, co potwierdzają fakty, zdolność tworzenia samorzutnie różnych form organizacyjnych występowała zawsze. Przywołam choćby polskie państwo podziemne i powstanie NSZZ Solidarność, a także odbudowę państwowości polskiej po pierwszej wojnie światowej. Spór o ordynację jest w istocie sporem o kondycję naszego społeczeństwa, o jego kulturę polityczną.
- Może boją się rozbicia sceny politycznej na setki indywidualności, które nie "skleją się" w żadne partie. A przecież nie ma demokracji bez partii.
- Tu znowu pojawia się kwestia sporu o zdolność do samoorganizacji. W każdym razie, w życiu wygrywają ci, co ryzykują, więc może warto sprawdzić kondycję polskich wyborców, a nie z góry przesądzać, że jesteśmy "ciemną masą", którą trzeba prowadzić za rękę. Możemy oczywiście nie zmieniać Ordynacji wyborczej, ale wtedy należy powiedzieć społeczeństwu, że przyszły parlament i rząd będzie cierpiał na podobne dolegliwości, co obecny. Trzeba mieć odwagę to powiedzieć, a nie udawać, jak czyni to większość polityków, że nie ma o czym dyskutować albo robić ruchy pozorne, jak to miało miejsce np. w przypadku podjętej niby-walki z korupcją. Zmieniono ustawę antykorupcyjną i już, koniec sprawy. A przecież ustawodawstwo antykorupcyjne dotyka jedynie powierzchni zjawisk, a nie ich istoty, która polega na tym, że instytucje formalne stały się fasadą dla nieformalnych powiązań i zasad działania. Uważny obserwator łatwo dostrzeże, że w wielu ważnych sprawach mamy do czynienia ze zmową grup, klik, porozumieniami między partiami, nawet tymi, które na pozór się zwalczają. Większość z nich łączy obrona ordynacji proporcjonalnej, swoistego modus vivendi klasy politycznej. Ona się w ten sposób rekrutuje, zna te reguły gry, akceptuje je.
- Innymi słowy - broni własnych pozycji?
- Tak. Ktoś, kto uważa, że trzeba partie organizować odgórnie, a podstawę takiej organizacji stwarza ordynacja proporcjonalna, będzie jej bronił "do ostatniej kropli krwi". Daje ona notablom partyjnym prawo decydowania, kto się znajdzie na liście ich partii, na jakim miejscu i w jakim okręgu wyborczym, nie biorąc pod uwagę opinii elektoratu. Trudno dokonać racjonalnego wyboru, jeśli głosując na jedno czy drugie nazwisko na liście, oddaje się głos na wszystko pozostałe, w tym na ludzi, których się nie aprobuje. Nikt nie jest w stanie znać dziesiątków kandydatów, których wystawia 7 czy 8 partii. Do Sejmu bez przeszkód trafiają więc posłowie mający kłopoty z prawem, osoby niegodne czy też nieposiadające żadnych kwalifikacji intelektualnych. I to ze wszystkich list, w różnych oczywiście proporcjach. Ordynacja większościowa z jednomandatowych okręgów wyborczych - i to jest istotna różnica - przynosi redukcję liczby partii. Poszczególne grupy polityków, żeby wygrać w wyborach, muszą się porozumieć, uzgodnić programy polityczne i połączyć w większe ugrupowania partyjne. To zmienia całkowicie funkcjonowanie partii i całą strategię wyborczą. Zmienia sposób rekrutacji polityków i sprzyja lepszemu poznaniu kandydatów przez wyborców.
- Panie profesorze, załóżmy, że starczy siły przeciwnikom proporcjonalnej ordynacji i przeforsują większościową. Jak w teorii wyglądałaby kampania wyborcza?
- Partie musiałyby połączyć się w bloki i wypracować wspólnie program, który "pokrywałby" całą sferę różnych zagadnień. Chodziłoby o to, żeby jak największe grono potencjalnych wyborców przekonać, że jest to dla nich program korzystny. W praktyce wygląda to tak: w okręgach jednomandatowych wygrywa ten, kto zdobył najwięcej głosów, a liczba partii wystawiających kandydatów nie przekracza z reguły trzech. Często bowiem, na scenie politycznej krajów o ordynacji większościowej, występuje trzecia partia, np. liberałowie w Wielkiej Brytanii. Dominują tam jednak dwie partie, których programy są na tyle szerokie, że mieszczą się w nich główne zagadnienia nurtujące społeczeństwo. Wyborca wybiera więc nie tylko kandydata, ale też program partii, którą on reprezentuje.
Program zwycięskiej partii staje się zarazem programem rządu. Sytuacja jest klarowna, w przeciwieństwie do efektów wyborów przeprowadzonych zgodnie z ordynacją proporcjonalną. Wtedy do parlamentu wchodzi 6-7 partii. Powołanie rządu z reguły wymaga długotrwałych negocjacji w celu stworzenia koalicji mającej większość w parlamencie. Program rządu jest efektem owych niejawnych negocjacji.
Skutkiem tego jest brak związku między tym, na co głosowali wyborcy, a tym, co staje się programem rządu.
- Dowodów na to mamy aż nadto. Ale czy przeciwnicy ordynacji większościowej nie mają krztyny racji, przywołując nasze doświadczenia z ordynacją większościową do Senatu. Casus A. Gawronika trudno przemilczeć.
- Przede wszystkim Senat w Polsce wybierany jest na zasadzie większościowej z wielomandatowych okręgów wyborczych. Jest to zupełnie inna formuła niż wybory z okręgów jednomandatowych i daje odmienne efekty. A ponadto proszę mi powiedzieć, ilu ludzi będących na bakier z prawem weszło do Sejmu w drodze ordynacji proporcjonalnej? Myślę, że znaleźlibyśmy co najmniej kilkadziesiąt takich osób.
Po pierwsze jednak, można temu zaradzić przez osłabienie ochrony immunitetowej i uniemożliwienie kandydowania do zgromadzenia narodowego osobom, przeciw którym toczy się postępowanie prokuratorskie. Casus A. Gawronika jest jednak przede wszystkim skutkiem słabości państwa, które nie potrafi wyegzekwować swoich praw.
Założenie, że wprowadzając ordynację większościową w okręgach jednomandatowych, wprowadzimy do Sejmu ludzi mających kłopoty z prawem lub zdobywających swą pozycję za pomocą "kiełbasy wyborczej", jest zarazem uznaniem, że nasze społeczeństwo składa się z samych durniów.
- Niektórzy politycy, co trzeba przyznać, usiłują się z tego zapętlenia wyrwać. Czy nie obawia się pan, że to jedynie chwyt wyborczy?
- Aż takim pesymistą nie jestem. Można zauważyć przegrupowanie sił w polityce wokół ordynacji, ale według mojej wiedzy politycy skłaniają się ku ordynacji mieszanej.
? Lepsze to niż nic, a metoda drobnych kroczków bywa przecież czasami skuteczna. Czy tzw. mieszane ordynacje sprawdzają się na świecie?
- Są mniejszym złem - tak myślę. We Włoszech do 1993 r. obowiązywała ordynacja proporcjonalna, z fatalnymi skutkami zresztą. W drodze referendum doprowadzono do zmiany, choć w ostatniej chwili politycy zdołali obronić część swoich pozycji. W efekcie 3/4 posłów wybiera się tam zgodnie z ordynacją większościową, resztę - z proporcjonalną.
? Przywódcy partii mają więc miejsce zarezerwowane?
- O to właśnie chodziło. W ostatnich latach dwukrotnie próbowano zorganizować we Włoszech referendum, żeby całkowicie wyeliminować proporcjonalność, ale nie udało się osiągnąć wymaganego, czterdziestoprocentowego progu frekwencji.
- Nasi politycy proponują tzw. wariant niemiecki. Jakie są jego zalety, jakie wady?
- Ordynacja niemiecka nie eliminuje koalicyjności. Najczęściej bywa tam tak, że dwie duże partie: SPD i CDU/CSU osiągają po 30-40 proc. poparcia, a 3 mniejsze - po ok. 10 proc. Duże partie muszą się więc dzielić władzą z tymi, które, jak np. FDP czy Zieloni, mają zaledwie 8-10 proc. poparcia. Jak obliczył jeden z politologów, przez 50 lat, między 1949 a 1999 r., FDP uczestniczyło w rządach dłużej niż SPD osiągająca regularnie 30-40 proc. poparcia. Ordynacja ta wymusza niejako rządy koalicyjne, dając małym partiom wpływ na rządy, nie mający związku z poparciem, jaki osiągnęły w wyborach.
- Prawa mniejszości to przecież istota demokracji!
- Prawa większości także! Ochrona praw mniejszości w myśli liberalnej polega na tym, że ta mniejszość powinna mieć szanse stać się większością po następnych wyborach. Dlatego nie rozumiem, dlaczego u nas jednym z koronnych zarzutów pod adresem ordynacji JOW jest twierdzenie, że prowadzi ona do wykluczenia mniejszości z politycznej reprezentacji. Są różne mniejszości i różne prawa powinny im przysługiwać. Również analfabeci są mniejszością, a przecież nikt nie żąda, by mieli swoją reprezentację w Sejmie. Nikt rozsądny nie odmówi tej większości praw. Inną mniejszością są przestępcy odsiadujący karę w więzieniu. Im też przysługują prawa, choć pod wieloma względami ograniczone.
- Na czym zatem polega istota niemieckiej ordynacji?
- Wyborca oddaje dwa głosy - na partię i na kandydata. Kandydaci, którzy nie wygrają w kręgach jednomandatowych, mają szansę wejść do parlamentu z listy partyjnej. Wystarczy, że dobrze wypadnie ich partia. Jest to więc ordynacja mieszana.
- A jakie rozwiązanie byłoby, pańskim zdaniem, optymalne w naszych warunkach?
- Zaryzykowałbym dość oryginalną propozycję: przyjęcie formuły JOW w wyborach do Sejmu, a ordynacji proporcjonalnej w wyborach do Senatu. Sejm bowiem wyłania rząd, a formuła większościowa umożliwiłaby silne rządy z wyraźną większością, zapewniającą realizację spójnego programu politycznego. Senat, w którym znalazłaby się szeroka reprezentacja sił politycznych, pełniłby rolę cenzora inicjatyw ustawodawczych Sejmu. Ubocznym skutkiem ordynacji większościowej jest orientacja partii politycznych na zdobycie poparcia większości - "gra toczy się o środek boiska", co skutecznie ogranicza wpływy polityczne siły ekstremalnych.
Doświadczenie pokazuje, że wszędzie tam, gdzie ekstremiści przejęli ster rządów, obowiązywała ordynacja proporcjonalna. Le Pen stał się politykiem szczebla krajowego, kiedy francuscy socjaliści wprowadzili w połowie lat 80. na jedną kadencję ordynację proporcjonalną. Od tego czasu Francuzi nie sięgnęli już po ordynację proporcjonalną. O tym wszystkim warto pamiętać, kiedy wszystkie wady i patologie polskiej polityki przypisuje się naszym wadom narodowym.
Rozmawiała: Grażyna Wróblewska