Kury jeszcze są? Reformujmy!

Za pierwszej komuny, jak wiadomo, złotówka była niewymienialna. Złotówkami można było płacić tylko w kraju, a i to nie wszędzie, bo np. w sklepach PEWEX-u (przedsiębiorstwo "eksportu wewnętrznego", czyli wydalania do środka) - już nie. Tam trzeba było płacić, jak to się wtedy mówiło, "prawdziwymi pieniędzmi", czyli walutami "krajów kapitalistycznych" albo ich namiastką w postaci tzw. "bonów" nominowanych w dolarach i centach.

Kiedy wskutek corocznego "zaciągania kredytu w Narodowym Banku Polskim na pokrycie deficytu budżetowego", czyli mówiąc po ludzku - drukowaniu i dopisywaniu na bankowych kontach pieniędzy w coraz to większych ilościach, ruszyła inflacja, również poważniejsze transakcje krajowe, np. sprzedaż nieruchomości, rozliczane były w dolarach, a przynajmniej z zastosowaniem tzw. klauzuli walutowej.

Zresztą pod koniec lat 70-tych złotówka doznała dodatkowego osłabienia nawet w oficjalnych transakcjach krajowych. Same złotówki nie wystarczały, by kupić, dajmy na to, cukier, albo "woł-ciel. z kością", bo trzeba było jeszcze wylegitymować się kartkami. Kto nie miał kartek, kupował w tzw. "sklepach komercyjnych", czyli "sklepach handlowych".

Reklama

Jak widzimy, władza ludowa miała mnóstwo pomysłów na "dalsze doskonalenie", podobnie, jak ów rabin, u którego zasięgał rady pechowy hodowca kur. Kury zdychały, więc rabin poradził zmienić paszę; nie karmić kur żytem, tylko pszenicą. Ponieważ kury nadal zdychały, rabin kazał zastąpić surową pszenicę pszenicą gotowaną. Kiedy kury nadal zdychały, a zrozpaczony hodowca poprosił o kolejną radę, rabin ostrzegł go: ja mam jeszcze mnóstwo rad, tylko czy ty masz jeszcze kury? Do tego wrócimy w dalszej części, a tymczasem kilka słów o psychologicznych i ekonomicznych skutkach owej niewymienialności złotówki.

Cudze pieniądze lepsze?

Teraz złotówka jest już wymienialna, ale z okresu pierwszej komuny pozostał nam nawyk lekceważenia krajowych pieniędzy i pożądliwość pieniędzy zagranicznych. Jakże inaczej bowiem wytłumaczyć zachwyty nad zagranicznymi inwestycjami, których wartość wynosi 75 mld dolarów? Właśnie media doniosły, że niemiecka firma MAN wybuduje w Polsce fabrykę, w której 650 pracowników będzie produkowało rocznie 15 tys. samochodów.

Wszystko byłoby bardzo ładnie, gdyby nie informacja, że polski rząd "podjął decyzję o wsparciu finansowym dla MAN-a" i że łączne "wsparcie" strony polskiej wyniesie 52 mln zł. Oznacza to, że rząd premiera Belki zapłaci firmie MAN łapówkę w wysokości 80 tys. zł na jednego pracownika zatrudnionego w tej fabryce. Wygląda na to, że ten sposób przyciągania zagranicznych inwestorów może nas całkowicie zrujnować. Wartość inwestycji MAN-a wynosi 100 mln euro, czyli 400 mln zł, a wartość polskiej łapówki - 52 mln, czyli jedną ósmą.

Jeśli inne inwestycje zagraniczne funkcjonują na podobnych warunkach, to znaczy, że w ciągu 15 lat Polska zapłaciła zagranicznym inwestorom co najmniej 9,3 mld dolarów, czyli prawie 28 mld zł łapówek. Byłoby to oczywiście niewiele w porównaniu do wartości wsparcia udzielanego przez państwo firmom krajowym w ramach pomocy publicznej, która w 2003 r. przekroczyła 28 mld zł (17,5 mld górnictwo, 1 mld - PKP...), niemniej jednak dobrze byłoby sprawdzić, ile w tym czasie zagraniczni inwestorzy zapłacili w Polsce podatków. Mają oni rozmaite ulgi i "wakacje", więc gdyby okazało się, że wysokość rządowych łapówek dla nich przekracza wysokość wpływów podatkowych od nich, mielibyśmy dowód, iż ten sposób przyciągania zagranicznych inwestorów wcale nie musi być dla nas aż tak korzystny.

Zresztą, powiedzmy sobie szczerze, dlaczego polski przedsiębiorca nie ma "wakacji" podatkowych, podczas gdy zagraniczny ma? Czyżby, mimo wymienialności złotego, jego pieniądze były nadal gorsze od pieniędzy zagranicznych? Gdyby dotychczasowy system doprowadzić do logicznej skrajności, to wszystkie przedsiębiorstwa powinny zostać "zagraniczne"; niemieckie inwestować w Polsce, polskie - w Niemczech i tak dalej. Czy w tej sytuacji nie byłoby rozsądniej obniżyć podatki WSZYSTKIM, bez względu na pochodzenie i rasę, do poziomu wymaganego od inwestorów zagranicznych, naturalnie z uwzględnieniem rządowych łapówek? Nie jest to pogląd specjalnie popularny zwłaszcza wśród dygnitarzy. Jest to zrozumiałe, bo w takiej sytuacji utraciliby oni sporo władzy i związanych z jej sprawowaniem dodatkowych korzyści. Jak widzimy, w tym szaleństwie jest metoda.

Zdrowie chorych!

Do kampanii wyborczej włączają się media, co przynosi niekiedy niezamierzony efekt komiczny. Na przykład "Newsweek" podaje, że jego eksperci stworzyli "wyborczy niezbędnik", w postaci listy reform "koniecznych dla państwa". W numerze 33 lista reform koniecznych dla państwa w dziedzinie ochrony zdrowia do złudzenia przypomina rady rabina dla pechowego hodowcy kur.

Jak pamiętamy, rabin zakładał, że wystarczy trafić na właściwą paszę, a kury przestaną zdychać. Również autorzy "niezbędnika" czynią milczące założenie, że ochrona zdrowia MUSI być finansowana za pośrednictwem budżetu państwa i stąd pomysły wszystkich "niezbędnych reform" mają charakter "dalszego doskonalenia".

W 1970 roku Władysław Gomułka wynalazł eksperta w osobie Bolesława Jaszczuka, który wymyślił system bodźców materialnego zainteresowania. Bolesław Jaszczuk chyba nawet dobrze chciał, tylko zadanie, którego się podjął, było niewykonalne. Chodziło bowiem o to, by gospodarka planowa funkcjonowała jak gospodarka rynkowa. Nic z tego oczywiście nie wyszło, a podwyżka cen mięsa przez Bożym Narodzeniem w 1970 r. doprowadziła do krwawo stłumionych rozruchów w Gdańsku, Szczecinie i Elblągu, wskutek czego Gomułka wyleciał z posady I sekretarza razem ze swym ekonomicznym ekspertem.

Tymczasem eksperci "Newsweeka", jakby wcale nie speszeni daremnością tamtego eksperymentu, proponują rozwiązania w podobnym duchu. Na przykład, żeby "przekazać nadzór nad całą opieką zdrowotną największym jednostkom samorządowym, którymi w Polsce są województwa i kierujący nimi marszałkowie". Najwyraźniej argumentem ma tu być rozmiar jednostki zarządzającej. Skoro jednak tak, to przecież państwo jest jednostką jeszcze większą od województwa! Jest to chyba słaby punkt tej reformy, natomiast jej zaletą jest otwarta możliwość dalszego doskonalenia. W kolejnej kampanii może okazać się, że nadzór nad opieką zdrowotną należy jednak przekazać jednostkom mniejszym nie tylko od państwa, ale nawet od województw, np. powiatom, czy gminom. W ten sposób i eksperci będą mieli zajęcie (zresztą proponują powołanie nowego urzędu w postaci Rady Akredytacyjnej) i politycy - gumę do żucia na następną kampanię.

Krótko mówiąc, wszyscy są zadowoleni, a pomysłów nam nie brakuje. Żeby tylko pacjenci jakoś przetrzymali te wszystkie reformy i nam nie poumierali.

Stanisław Michalkiewicz

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: MAN | ekspert | złotówka | kura
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »