Ludwik Sobolewski: O tym, jak małe spotyka coś dużego
W finansach i inwestowaniu dzieją się rzeczy nowe, z tym że niektóre z nich przeżywają renesans. Co prawda dotyczy to szerokiego świata, w znacznie mniejszym stopniu Polski, ale można z tych globalnych obserwacji wyciągać wnioski dotyczące i naszego rynku.
Uwaga, jeśli chodzi o rynek amerykański, skupiona jest zwykle na największych spółkach notowanych na NYSE czy NASDAQ. Całkiem to zrozumiałe, skoro wytwarzają one coś więcej niż produkty i usługi - tworzą bowiem nowe rzeczywistości, w których żyjemy. Znajduje to odzwierciedlenie w ich wartościach rynkowych. Wycena Google’a, Nvidii czy Apple - a to nie wszystkie z tej śmietanki - jest znacznie większa niż wartość wszystkich spółek objętych indeksem FTSE 100, wyliczanym przez London Stock Exchange. Czyli sto największych spółek notowanych na LSE jest łącznie mniejszej wartości niż na przykład Microsoft. O porównaniach z polskim rynkiem nie ma w ogóle co mówić.
A jednak obraz tej amerykańskiej prosperity wcale nie jest jednostronny. Uwagę przyciąga fenomen, który rozpoczął się w roku 2024 i trwa do chwili obecnej: obie amerykańskie giełdy przyciągają debiuty małych spółek. Na tamtym rynku czy w ogóle w międzynarodowej nomenklaturze te spółki zwane są, bez ogródek, mikrospółkami. Ciągną tabunami na giełdy - w ostatnim kwartale 2024 było ich ponad czterdzieści i tyle samo w pierwszym kwartale 2025.
Trzeba pamiętać tylko o tym, że "mikro" nie znaczy tego samego, co u nas. Mikrooferta mająca na celu pozyskanie kapitału w USA jest zwykle rozumiana jako mniejsza niż 50 milionów dolarów. W złotówkach byłoby to prawie 200 milionów, a więc w Polsce nie traktowano by jej z pewnością jako oferty mikroskopijnej wielkości.
NASDAQ podwyższył ostatnio wymogi, ustalając że minimalny poziom wartości oferty publicznej poprzedzającej debiut giełdowy to musi być 15 milionów dolarów. Ten warunek nie zatamował fali małych debiutów, które zresztą zarządzający nowojorskimi giełdami witają z otwartymi ramionami.
A dzieje się tak dlatego, że rynek pełny jest drobnych inwestorów, którzy lubią małe spółki. Ich kursy często wsiadają na rollercoaster, jadąc w górę i zaraz potem w dół, i to niekiedy bez żadnej informacji przekazanej na rynek, która mogłaby uzasadnić takie jazdy. Czyli zmienność wysoka, płynność niewielka, ryzyko biznesowe po stronie tych spółek bardzo często ogromne, a rynek się kręci.
Inwestorom nie przeszkadza też, że większość z tego napływu nowych debiutów to spółki zarejestrowane w Chinach (w tym sporo w Hongkongu). Uważają najwidoczniej, że wszystko płynie, i także relacje USA z Chinami będą przeżywać okresy zarówno skrajnego naprężenia, jak i détente. Nie przeszkadza im też to, że firmy notowane w USA zajmują się w Chinach biznesami niespecjalnie futurologicznymi. Bo skoro można zarabiać na serwowaniu konsumentom makaronu (noodle) w drugim najludniejszym kraju świata, to dlaczego miałaby to być zła okazja inwestycyjna?
To rozbija pewne stereotypy. Okazuje się bowiem, że świat inwestycji jest naprawdę mocno zróżnicowany. Szanse mają też tematy zdawałoby się niemodne, jak sprzedawanie makaronu. Teoretycznie to samo mogłoby dotyczyć sprzedawców hamburgerów w stanie Wisconsin, ale taka figura jakoś słabiej działa na wyobraźnię uczestników rynku. Poza tym brokerzy amerykańscy, którzy pootwierali biura w Pekinie, by łowić kandydatów do listingu w USA, więcej zarobią na wprowadzeniu do Ameryki tego chińskiego makaronu niż jakichkolwiek hamburgerów z Midwestu. A od aktywności brokerów zależy bardzo, bardzo wiele.
Te makarony to rzeczywisty przykład, ale także w tej grupie spółek obraz jest niejednolity. Jedna z najbardziej zwracających uwagę historii sukcesów w ramach popularności nowojorskich mikrolistingów to hongkongijska spółka Digenix. Zadebiutowała na NASDAQ w styczniu tego roku i od tego czasu kurs akcji wzrósł o 1000 (jeden tysiąc) procent. Pomogło też to, że po tym jak Digenix stała się spółką publiczną, jakieś 300 milionów dolarów wlał w nią fundusz ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. I teraz najlepsze: Digenix zajmuje się usługami dla przedsiębiorstw w zakresie ESG (Środowisko (Environmental), Społeczeństwo (Social), Ład Korporacyjny (Governance) - red.). Ani to ciekawe, ani przede wszystkim dobrze widziane w dzisiejszej Ameryce. Ale logika w tym jest: to całe ESG jest tak uciążliwe i nudne jak flaki z olejem, że trzeba dać to komuś, by się tym zajmował. Albo przynajmniej kupić inteligentne narzędzie, które wykona nikomu niepotrzebną robotę. I na tym zarabia Digenix.
Ale i wyżej w hierarchii też zachodzą zmiany wręcz kulturowe. Oto 19 maja w skład indeksu S&P 500 weszła nowa, wcześniej w nim nieobecna spółka. Do pewnego stopnia szokujące jest, że ta spółka nazywa się Coinbase i jest wielką giełdą kryptowalut. Tak oto kryptowaluty znalazły się w gronie crème de la crème arystokracji amerykańskich firm. I to nie chodzi tylko o symbolikę. Poprzez tysiące instrumentów opartych na pasywnym finansowaniu, biznes kryptowalutowy wejdzie do portfeli najbardziej renomowanych inwestorów instytucjonalnych.
A jest jeszcze jedna symptomatyczna zmiana, a mianowicie już na wpół triumfalny powrót SPAC-ów (special purpose acquistion companies, czyli spółki inwestycyjne specjalnego przeznaczenia). Ale o tym warto będzie napisać nieco szerzej w kolejnym felietonie.
Ludwik Sobolewski, ekspert rynków kapitałowych, doradca przedsiębiorstw, adwokat, autor, w latach 2006-2017 prezes giełd w Warszawie i w Bukareszcie.
Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.