Michalkiewicz: Wolność i solidarność

W decydującej fazie kampanii prezydenckiej jesteśmy świadkami wydarzeń, które kiedyś z pewnością nie śniłyby się filozofom. Filozofowie w ogóle mają opinię ludzi o szalenie ścisłych umysłach, którym rzadko kiedy coś w ogóle się śni. Stwarza to, nawiasem mówiąc, pewien kłopot, bo jedni filozofowie stoją na nieubłaganym gruncie realizmu, podczas gdy inni pławią się w idealizmie, dowodząc i jednego i drugiego swoimi ścisłymi umysłami.

Jak mówił Sancho Pansa, kiedy już został gubernatorem Baritarii, "niech sobie każdy wiarę ma, czy nie ma, ale najgorzej, kiedy się nie trzyma tego, w co już raz wdepnął i próbuje, jaka się wiara lepiej dopasuje". Dlatego jedni filozofowie pozostają realistami, a drudzy idealistami, w zależności od tego, czy doktoryzowali się z jakiegoś realisty, czy idealisty. Ale tzw. "życie", a zwłaszcza ciśnienie potrzeb życiowych, bywa niekiedy silniejsze, zaś kampania wyborcza, sprzyjając totalnej mobilizacji, zmusza do przechodzenia do porządku dziennego nad osobistymi zapatrywaniami.

Reklama

"Palę wszystko, co kochałem, kocham wszystko, co paliłem!" - ta deklaracja poety oddaje istotę ideowych metamorfoz, jakie mamy zaszczyt oglądać. Oto podczas debaty w pewnym warszawskim klubie pan Andrzej Smirnow dyskutował z panem Arturem Zawiszą. Pikanterii tej wiadomości dodaje fakt, że pan Smirnow jeszcze do niedawna był wybitnym działaczem NSZZ "Solidarność" i w tym charakterze nie szczędził krytyki zarówno "dzikiemu" kapitalizmowi, jak i jego ideologicznym militantom, czyli "liberałom", a podczas tej debaty nieprzejednanie stanął na nieubłaganym gruncie liberalizmu.

Pan Artur Zawisza z kolei pryncypialnie krytykował "liberalny eksperyment", przeciwstawiając mu "społeczeństwo solidarne". Wyższość doktryny "społeczeństwa solidarnego" nad "liberalnym eksperymentem" polega na tym, że eksperyment "sprzyja bogatym", żeby byli jeszcze bardziej bogaci, podczas gdy "solidarne społeczeństwo" sprzyja biednym, żeby byli jeszcze ...no, mniejsza z tym. W każdym razie, jak zauważył pan Krzysztof Mazur, istotę tej wyższości ujęła pewna pani profesor w krótkich, żołnierskich słowach: "bo ludzie za biedni są". Cóż można na to powiedzieć? "Smoła czarna jest i lepka, kreda zasię - biała jest. Komu w głowie pęknie klepka, niech uczyni czarny gest. Myśl ta wzrosła jak cybula w głowie mędrca Kelobula..." i tak dalej, i tak dalej.

Jak pieniądz gorszy wypiera lepszy

Pewien znajomy przedsiębiorca z Zamościa powiedział mi kiedyś, że kapitalizm to był u nas w roku 1989 i gdzieś do końca roku 1990, a potem zaczęło się energiczne przywracanie socjalizmu. Nie muszę dodawać, że powiedział to z nostalgią, którą łatwiej zrozumieć w kontekście dalszego zwierzenia tego biznesmena, że właśnie wtedy dorobił się obecnego majątku.

Rzeczywiście, ustawa z 23 grudnia 1988 r. o działalności gospodarczej pozostawiała koncesje tylko w 19 dziedzinach, takich m.in. jak obrót bronią i amunicją, spirytusem i wódką, hurtownie leków, prowadzenie aptek, agencje ochrony, agencje celne itp. Ten "dziki" kapitalizm, podobny do tego, jaki obecnie panuje w Chinach, nasi okupanci dopuścili, ma się rozumieć, z niskich pobudek, ale czasami dobro może zrodzić się ze zła. Te niskie pobudki, to konieczność zalegalizowania dorobku spółek nomenklaturowych, które pod osłoną surowych praw stanu wojennego wydrenowały liczne państwowe przedsiębiorstwa, prywatyzując sobie ich aktywa. Ale w ustawie nie wypadało zapisać, że dobrodziejstwa "dzikiego" kapitalizmu będą dostępne tylko wypróbowanym komunistom, więc Sejm wspaniałomyślnie pozwolił wszystkim, obalając przy tej okazji spiżowy filar socjalizmu realnego w gospodarce, ustanowiony w roku 1947 przez samego Hilarego Minca ("Bo Berman oraz Minc Hilary, ludowej władzy dwa filary, leżą strzaskane Gnoma ręką i nawet im nie wolno jęknąć").

Mój przedsiębiorca właśnie wtedy się dorobił, zaczynając od łóżka polowego na ulicy, jak zresztą wielu innych. Aliści "były w partii siły, co kres tej orgii położyły" i po objęciu władzy przez rząd premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, przywódcy "gdańskich liberałów", kapitalizm zaczął się gwałtownie "cywilizować". Kolejnym rządom podniesienie poziomu cywilizacyjnego Polski też leżało na sercu, a poza tym, kto to widział, żeby bogacić się mogła za pan brat hołota ze szlachtą, świnia z pastuchem?

W rezultacie, już po 10 latach stary znajomy socjalizm został niemal w pełni przywrócony, a "porządkowanie" pierwotnie "dzikiego" rynku usunęło osoby niepowołane z powrotem na margines głównego nurtu życia gospodarczego, gdzie krążą głuche wieści między ludem, że "państwo" ukrywa "skarb" i gdyby go tylko "sprawiedliwie" rozdzielić, to nastałby okres wiecznej szczęśliwości. Ale "skarbu" pilnuje smok nazwiskiem Balcerowicz, któremu odrastają nawet odrąbane głowy, więc nie ma rady, tylko trzeba go przepędzić. Kto tego dokona, otrzyma pół, a może nawet całe królestwo w dziedziczne władanie.

Podtrzymywanie tych ludowych wierzeń jest niebywale korzystne politycznie i stąd nawet rzecznicy "liberalnego eksperymentu" też zaczęli przebąkiwać o "solidarności". Czyż w tej sytuacji wypada nam jeszcze dziwować się obecności związkowców pośród "liberałów"? A gdzież miałby się podziać Saul, jeśli nie między prorokami?

"Twórcza destrukcja"

W swojej najnowszej książce o Stanach Zjednoczonych "Made in USA" Guy Sorman przypomina termin "twórcza destrukcja", użyty jeszcze w latach 30-tych ub. wieku przez austriackiego ekonomistę Józefa Schumpetera, określając nim amerykańskie podejście do gospodarki. W tej chwili - pisze Sorman - likwiduje się 28 milionów miejsc pracy w upadających amerykańskich przedsiębiorstwach. Ale jednocześnie powstaje jeszcze więcej miejsc pracy w przedsiębiorstwach nowo tworzonych. Rząd nie robi w zasadzie nic, żeby podtrzymywać istniejące firmy, natomiast system prawny nastawiony jest na to, by ułatwić start firmom nowym. To podejście do gospodarki nie faworyzuje rentierstwa, w postaci roszczeń do "praw nabytych" na rynku. Nie ma żadnych "praw nabytych", bo to tylko eufemistyczna nazwa naszego starego znajomego, feudalnego przywileju. Bankructwo leży w interesie gospodarki, bo oznacza, że źle, nieudolnie zarządzany majątek przejdzie w sprawniejsze ręce. Jest to zatem zgodne z interesem publicznym. Czy jednak nie kłóci się z poczuciem solidarności, z nakazem miłości bliźniego? Wprawdzie mamy tu do czynienia z interesem publicznym, ale przecież za cenę osobistego dramatu!

Rozwiązanie tego dylematu może być dwojakie; albo nie dopuszczać do bankructw przy pomocy szeroko zakrojonej interwencji państwa, które jednak musi dysponować odpowiednimi środkami. Ponieważ nie może ich zdobywać kosztem firm, bo to je ma przecież chronić przed bankructwem, musi czynić to kosztem pracowników najemnych, utrudniając im, a może nawet uniemożliwiając wejście na rynek w charakterze nowego przedsiębiorcy. Konsekwencją tego podejścia jest petryfikacja struktury społeczno-gospodarczej, niczym w monarchii stanowej. Z takim procesem mamy do czynienia w Polsce.

Druga możliwość - prawo nie powinno być nastawione na ratowanie bankrutów, natomiast osobiste dramaty mogą i powinny być łagodzone przez prywatną działalność charytatywną. Okazuje się, że można połączyć wolność z solidarnością, o ile oczywiście zrezygnujemy z nacjonalizowania miłości bliźniego. Sądzę, że możemy to zrobić bez obawy jakiegoś odstępstwa od nakazów religii, bo przecież Chrystus nigdzie nie zalecał nacjonalizowania miłości bliźniego, a przecież chyba nie wątpimy, że gdyby chciał, starczyłoby mu kompetencji, żeby przedstawić to w postaci programu nie tylko zbroszurowanego, ale nawet w twardej oprawie.

Stanisław Michalkiewicz

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »