Michalkiewicz: Żyjmy dłużej!
Któż z nas, starszych, nie pamięta spiżowych słów kandydata na deputowanego do Najwyższego Sowietu Józefa Stalina, wygłoszonych na przedwyborczym wiecu Pierwszego Stalinowskiego Okręgu Wyborczego Miasta Moskwy w roku 1936: "nigdy jeszcze i nigdzie nie było takiej demokracji, jak nasza!"? Nawet i dzisiaj nikt nie może zaprzeczyć głębokiej prawdziwości tych słów, a cóż dopiero wtedy? Toteż jedyną odpowiedzią uczestniczącej w wiecu publiczności były "burnyje apłodismienty" przechodzące w "owację", a następnie fala spontanicznych okrzyków, np. "Wielkiemu Stalinowi - uraaa!", albo - "A my wszyscy - za towarzyszem Stalinem!".
Jeść, albo nie jeść
W innych spiżowych wypowiedziach Józef Stalin scharakteryzował pewne szczegóły tej bezprecedensowej demokracji. Są one zresztą z upodobaniem cytowane również i dzisiaj przez ludzi pragnących uchodzić za znawców zagadnień politycznych. Chodzi oczywiście o opinię, że w demokracji nie tyle jest ważne, kto głosuje, co - kto liczy głosy. Oczywiście Józef Stalin miał w tym spostrzeżeniu całkowitą rację, jak zresztą we wszystkim, co mówił, ale chyba przez wrodzoną i znaną na całym świecie modestię nie powiedział, co w demokracji jest najważniejsze. Otóż najważniejsze w demokracji jest przygotowanie alternatywy.
Kiedyś, w przystępie szczerości, Mahatma Gandhi powiedział, że nic nie jest tak kosztowne, jak stworzenie wrażenia ubóstwa i prostoty. Idąc tropem tej przenikliwej myśli można również powiedzieć, że nic nie wymaga tak drobiazgowych przygotowań, jak stworzenie wrażenia spontaniczności. Ponieważ demokratycznym wyborom musi towarzyszyć wrażenie spontaniczności, ba - jest to nawet warunek prawny: wybory muszą być "wolne", więc w tej sytuacji już rozumiemy, jak ważne jest przygotowanie właściwej alternatywy, zanim jeszcze rozpocznie się jakiekolwiek głosowanie. Ci, którzy czuwają nad demokracją, muszą przygotować wyborcom taką alternatywę, by z jednej strony mieli oni wrażenie, iż wybierają, kogo chcą, ale z drugiej - żeby wybierając, utrzymywali się w granicach nakreślonych przez grupę trzymającą władzę. Krótko mówiąc, wybór powinien przypominać ofertę w kołchozowej stołówce: można jeść albo nie jeść. W prawie cywilnym taka sytuacja nazywa się umową adhezyjną, zwaną inaczej umową przez przystąpienie.
Ty prezesem, ja skarbnikiem...
Jak się dowiadujemy, najtęższe głowy w Platformie Obywatelskiej rozpoczęły pracę nad przygotowaniem takiej właśnie oferty. Według posła Jana Rokity, dla PO najważniejsze są dwa cele: gotowość do koalicji z PiS, kiedy tylko Jarosław Kaczyński się opamięta oraz doprowadzenie do takiej polaryzacji sceny politycznej, by PiS i PO zmieniały się u władzy przy kolejnych wyborach. Przypomina to trochę samorodną piosenkę z okresu wzmożonej kolektywizacji w Polsce: "My kułacy samodzielnie założymy dziś spółdzielnię. Ty prezesem, ja skarbnikiem, zagłuszymy wszystkich krzykiem". Nie muszę chyba dodawać, że celem owych "kułaków" było zamarkowanie spółdzielni, by w ten sposób uchronić swoje mienie przed nieuchronną konfiskatą i rozkradzeniem.
W przypadku "polaryzacji sceny politycznej" chodzi oczywiście o ofertę podzielenia się państwem, w postaci rotacyjnego, naprzemiennego rabowania obywateli przez jeden, albo drugi człon grupy trzymającej władzę i wspólnego już czuwania, by żaden intruz z zewnątrz nie zakłócił tego cyklu. Możemy sobie wyobrazić, iluż drobiazgowych przygotowań będzie wymagało osiągnięcie takiego spontanicznego efektu. Czy nie w tym, aby celu tworzony jest Centralny Urząd Antykorupcyjny? "W Urzędzie dają broń i władzę, a wkoło kraj, jak Zachód Dziki!" - proroczo pisał Szpotański.
...a śmierć stoi i puka
Tymczasem okazało się, że Fundusz Ubezpieczeń Społecznych już w październiku wykorzystał całą tegoroczną dotację budżetową i żeby wypłacić emerytury w listopadzie i grudniu, będzie musiał skądś wziąć 2 mld zł. Może pożyczyć w bankach, albo zakołatać do państwowej kasy, gdzie podobnież "są oszczędności". Wszystko wydaje się zatem w jak najlepszym porządku, niemniej jednak sytuacja zaczyna przypominać bajkę o dziadzie i babie, kiedy to "baba za piecem z cicha kryjówki sobie szuka, dziad pod ławę się wpycha, a śmierć stoi i puka".
Na wszelki tedy wypadek pan min. Krzysztof Michałkiewicz opowiedział się za zrównaniem wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn. Warto przypomnieć, że różnica ta (wiek emerytalny kobiet ustalony został na 60, mężczyzn - na 65 lat) już wcześniej budziła zastrzeżenia różnych ekspertów, wskazujących, że kobiety żyją dłużej od mężczyzn. Ano, nie da się ukryć, że to nie jest w porządku. Tedy w imię równego statusu kobiet i mężczyzn, zwłaszcza w obliczu śmierci (która przecież stoi i puka), państwo z pewnością wyrówna wiek emerytalny, tzn. oczywiście podniesie wiek emerytalny kobiet do lat 65, wdzięcznie uchylając się od podjętych wcześniej zobowiązań. Połączy przy tym piękne z pożytecznym, bo odraczając na pięć lat zobowiązania emerytalne wobec ok. 2 mln kobiet, państwo oszczędzi około 140 mld zł. A gdyby tak jeszcze doliczyć dochód z utylizacji zwłok, to ho, ho! - może nawet wystarczyłoby na "minimum socjalne"?
Tyrania status quo po raz drugi
Na tym tle możemy lepiej zrozumieć przyczyny, dla których utrzymywany jest przymus ubezpieczeń społecznych. Wyobraźmy sobie, ze jest to zwykła umowa. Ubezpieczalnia każe pracownikowi oddawać połowę dochodu, a on pyta, co z tego będzie miał. - Kiedyś coś tam panu damy - brzmiałaby uczciwa odpowiedź ubezpieczalni. "Kiedyś" - bo przecież Sejm może w każdej chwili zmienić wiek emerytalny, np. wydłużyć go do 70 lat, więc termin wymagalności tych zobowiązań nie jest znany. "Coś tam" - bo przecież Sejm może w każdej chwili zmienić zasady naliczania emerytur, a w sytuacji dramatycznej - nawet drastycznie je zmienić, ustalając, że każdy, bez względu na dotychczasowy wymiar, dostanie równowartość 100 dolarów i niech idzie sobie z Bogiem. Takiej umowy nikt przytomny nie zawarły dobrowolnie i dlatego ubezpieczenia społeczne są przymusowe.
Donald Tusk w swojej kampanii wyborczej odgrażał się, że "stopniowo" będzie ten przymus znosił. To bardzo ładnie, chociaż wypada wyrazić ubolewanie, że KL-D, kiedy rządził, nie zadbał o utworzenie Funduszu Emerytalnego z akcji prywatyzowanych państwowych przedsiębiorstw, a nawet wyśmiewał takie pomysły. Szkoda, bo z takim Funduszem łatwiej by dzisiaj było znosić przymus, niechby i "stopniowo" (właściwie jak - w dni parzyste przymus jest, w nieparzyste - nie ma?). Ale nawet taki zamiar został skrytykowany przez pana Lecha Kaczyńskiego, prezydenta - elekta. Skoro zatem dzisiaj pan poseł Rokita uważa, że najważniejsze jest doprowadzenie do takiej polaryzacji sceny politycznej, ze raz będzie rządził PiS, zaraz potem - Platforma, a później - znowu PiS i tak dalej, to jasne, ze przymus ubezpieczeń nie zostanie zniesiony nigdy. Prędzej w następstwie kolejnych zbawiennych reform zostanie wydłużony wiek emerytalny, "stopniowo" do 70, a potem do 80 i więcej lat.
Stanisław Michalkiewicz