Nadciąga katastrofa?

Bogusław Grabowski, członek RPP, wzywa rząd do ograniczenia wydatków w przyszłorocznym budżecie, bo w przeciwnym wypadku pogorszenie stanu finansów publicznych i wzrost deficytu budżetowegodo nawet ponad 6% PKB spowodują katastrofę w Polsce.

Bogusław Grabowski, członek RPP, wzywa rząd do ograniczenia wydatków w przyszłorocznym budżecie, bo w przeciwnym wypadku pogorszenie stanu finansów publicznych i wzrost deficytu budżetowegodo nawet ponad 6% PKB spowodują katastrofę w Polsce.

Choć nie wszyscyekonomiści uważają, iż ten czarny scenariusz się sprawdzi, są zgodni, że budżet w przyszłym roku będzie miał poważne problemy.

- Nie spodziewam się deficytu ekonomicznego w przyszłym roku niższego niż 5% PKB - powiedział Bogusław Grabowski, członek RPP. - Może on łatwo przekroczyć 6% PKB, jeśli się okaże, iż wpływy z prywatyzacji będą niższe od zakładanych. Wskazał on, że już w tym roku są problemy z pozyskaniem zaplanowanych 18 mld zł z prywatyzacji. W przyszłym roku zaś przychody będą mniejsze, a gdyby mimo to rząd nie zdołał pozyskać ustalonej kwoty, sytuacja finansowa państwa byłaby bardzo zła. - A to mogłoby wywołać katastrofę - stwierdził członek RPP.

Reklama

Nie wszyscy ekonomiści podzielają pogląd, że w przyszłym roku grozi nam katastrofa. Ale są zgodni w tym, iż szykuje się bardzo duży deficyt budżetowy. - Z naszych wyliczeń wynika, że przy bardzo optymistycznych założeniach, dotyczących dochodów, i bardzo konserwatywnych przy wydatkach, zakładających pozostawienie ich na obecnym poziomie realnym lub nawet spadek, deficyt budżetu centralnego przekroczy 6% PKB - powiedział Krzysztof Rybiński, główny ekonomista ING Barings.

Janusz Jankowiak, główny ekonomista BRE Banku, mówi, iż deficyt wyniesie od 40 do 60 mld zł, czyli od 4 do 6% PKB. Ci dwaj ekonomiści nie mają wątpliwości ? będzie źle albo jeszcze gorzej. - Deficyt na poziomie 4-6% będziemy mieli wtedy, gdy rząd zdecyduje się na radykalne cięcia w wydatkach - powiedział J. Jankowiak.

- Bez tego bowiem może sięgnąć nawet abstrakcyjnego poziomu 10% PKB, choć, oczywiście, z czymś takim nikt by nie wystąpił. Dlatego to, na co w tej chwili rynek oczekuje, to nie proponowana przez ministra J. Bauca wielkość deficytu, ale propozycje cięć w wydatkach, które mogą się wydać wręcz szokujące.

Zdaniem Janusza Jankowiaka, rząd będzie musiał nie tylko zlikwidować skutki przyjętych ostatnio przez Sejm ustaw, które są szacowane na 10 mld zł, ale nawet zdecydować się na realny spadek wartości rent i emerytur. Bez tego, deficyt musiałby być finansowany głównie zwiększona emisją papierów dłużnych.- W tym roku wartość oferty obligacji skarbowych to ok. 2-3 mld zł miesięcznie - mówi K. Rybiński.

- W przyszłym roku musiałoby to być ok. 5-6 mld zł miesięcznie, a rynek mógłby nie wytrzymać takiej podaży.

Radykalne cięcia wydatków, jeśli nastąpią, wcale nie spowodują szybkiej poprawy sytuacji. Mniejsze wydatki budżetowe oznaczają mniejszy popyt krajowy, a to negatywnie odbije się na i tak słabnącym wzroście PKB. Nie wiadomo także, jak zachowa się RPP, która utrzymuje bardzo ostrą politykę pieniężną. Być może nawet po drastycznym cięciu wydatków zechce pozostawić stopy procentowe na wysokim poziomie, co pogłębi kłopoty budżetu w przyszłym roku.- Jeśli cięciom wydatków będą towarzyszyły reformy strukturalne, "odsztywniające" budżet, to wtedy RPP powinna przynajmniej redukować stopy na tyle, aby utrzymać ich poziom realny - sądzi J. Jankowiak.

- Wprowadzenie drastycznych cięć w wydatkach przybliżyłoby cięcia stóp - powiedział K. Rybiński. - Inny scenariusz zakłada szybką i znaczą redukcję stóp procentowych, o ok. 300-500 pkt. bazowych, w celu pobudzenia wzrostu gospodarczego. Wskutek tego na koniec przyszłego roku mamy 5% wzrostu gospodarczego, 9% deficytu na rachunku obrotów bieżących i 10% inflacji, i kryzys.Poza tym, wprowadzenie takiego scenariusza wiązałoby się z dużymi zmianami w NBP.- Potrzebna jest zmiana ustawy oraz złamanie RPP - powiedział J. Jankowiak.

Mniej pesymistyczny scenariusz także nie jest zbyt różowy.

Arkadiusz Krześniak, główny ekonomista Deutsche Bank Polska, wydaje się bardziej spokojny o sytuację ekonomiczną w kraju, choć także szacuje przyszłoroczny deficyt budżetowy na 5% PKB.

- To dużo, ale w porównaniu z tegorocznym deficytem, który będzie wynosił 4% PKB, jest to wzrost o 1 pkt. proc. - powiedział. -Wydaje się jednak, iż popyt wewnętrzny będzie równie słaby, jak co w tym roku, bo obecne spowolnienie gospodarcze będzie trwać długo, a więc wpływ wzrostu deficytu na rachunek obrotów bieżących nie będzie wielki.Także ewentualny spadek wartości złotego, wywołany niekorzystnymi informacjami makroekonomicznymi, działałby przeciwko wzrostowi deficytu na rachunku obrotów bieżących. Poza tym, jego zdaniem, wzrost popytu wywołany wzrostem deficytu nie musi mieć dużego wpływu na inflację, ze względu na fakt, iż moce przerobowe polskich przedsiębiorstw są obecnie w dużym stopniu nie wykorzystane. Ekonomista DB Polska uważa także, że rynki byłyby w stanie wchłonąć większą podaż papierów skarbowych, oczywiście kosztem zwiększonych rentowności.- Na razie nie widać więc danych, które wskazywałyby na możliwość katastrofy - powiedział A. Krześniak.

- Możliwe jednak, iż pan Grabowski ma dostęp do innych informacji.

Złoty był stabilny

Na pesymistyczne prognozy członka RPP prawie w ogóle nie zareagował kurs złotego. Przed ich publikacją za dolara płacono 4,2172 zł, a za euro - 3,6918 zł. Potem zaś waluty te kosztowały odpowiednio 4,2173 zł i 3,6964 zł. Ten brak reakcji wynika jednak z oczekiwań rynku na duże przepływy walut, związane z prywatyzacją Telekomunikacji Polskiej. Poza tym zbliża się do końca prywatyzacja Rafinerii Gdańskiej. Zbliża się też sprzedaż akcji PKN. Nie wiadomo jednak, co się stanie ze złotym, gdy pieniądze te przestaną napływać. Prognozy dealerów są różne - wartość dolara na koniec roku waha się w nich od 4,05 zł do 4,60 zł, co oznaczałoby bądź wzmocnienie się złotego, bądź jego ok. 10-proc. osłabienie.- Minister skarbu podtrzymuje, że uzyska 18 mld zł wpływów z prywatyzacji - powiedział Michał Kowalczuk, dealer Banku Handlowego. - Oznacza to, iż większość przepływów z prywatyzacji będzie miała miejsce w III i IV kwartale tego roku, co może spowodować wzrost złotego. Do jego osłabienia doszłoby wtedy, gdyby okazało się, że tych przepływów nie ma, dane makroekonomiczne są złe, a na dodatek na świecie doszłoby do pogorszenia sytuacji wokół rynków wschodzących wskutek podobnych zawirowań co miesiąc temu w Argentynie.

Robert Kułak, szef dealerów w PKO BP, spodziewa się stabilizacji złotego i utrzymywania się jego kursu wobec dolara w granicach 4,20-4,30 zł.

-Wysokie stopy procentowe, trzykrotnie przewyższające oprocentowanie w USA, będzie hamowało wzrost kursu dolara wobec złotego - powiedział. - Inwestorzy będą kupowali polskie obligacje skarbowe. Sądzę, że złoty będzie stabilny w tych granicach do wyborów. Potem może być zamieszanie, ale jeśli SLD przedstawi stosunkowo dobry program gospodarczy, także po wrześniu złoty będzie stabilny.

Najbardziej pesymistyczny jest Marek Zuber z BPH.- Dolar na koniec roku będzie kosztował 4,60 zł - powiedział. - To będzie skutek zakończenia przepływów związanych z prywatyzacją oraz pogarszających się danych makro, choćby dotyczących deficytu na rachunku obrotów bieżących. Na dodatek w ogóle nie jestem w stanie powiedzieć, co się będzie działo ze złotym w następnym roku, choćby dlatego, że spadek wpływów z prywatyzacji doprowadzi do spadku inwestycji bezpośrednich.

Parkiet
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »