Nie spodziewajmy się powitalnych fanfar
Zakończenie formowania polskiego kontyngentu sił stabilizacyjnych i rozpoczęcie jego przerzucania do Iraku wywołuje mieszane uczucia.
W sprawie tej wojny decyzje rządzących wyjątkowo rozminęły się z przekonaniem polskiego społeczeństwa. Ale skoro już wdepnęliśmy w to... no, w tę pustynię, to trzeba zrobić wszystko, aby zminimalizować liczbę wracających stamtąd trumien, owiniętych biało-czerwoną flagą. Podczas misji zagranicznych dotychczas zginęło 49 żołnierzy zawodowych, z tego zaledwie 5 z przyczyn militarnych (4 na minach, 1 w zasadzce), natomiast 44 pozostałych to ofiary wypadków drogowych, tropikalnych chorób, nieprzystosowania do klimatu etc.
Politycy żegnający wczoraj żołnierzy bardzo dobrze wiedzą, że wątek militarny naszej obecności w Iraku nie ma wiele wspólnego z ewentualnym udziałem polskich firm w odbudowie tamtejszej infrastruktury. Wojsko może co najwyżej zabezpieczać jakieś cywilne działania gospodarcze, a także nadzorować rozdział pomocy humanitarnej, aby przeciwdziałać jej rozkradaniu. Historia uczy, że wkład potu - czy nawet krwi - w żadnym wypadku nie musi przekładać się na korzyści ekonomiczne.
Nazwa obszaru, w którym stacjonować będzie dywizja pod polskim dowództwem, stopniowo ewoluuje. Do niedawna miała to być strefa stabilizacyjna, ostatnio przemieniła się w strefę odpowiedzialności. Znać wysiłki propagandzistów, aby pod górnolotną retoryką ukryć gorzką prawdę. Przecież w powszechnej opinii społeczeństwa irackiego strefa polska nie różni się od amerykańskiej czy brytyjskiej, nazwę zaś ma tylko jedną - OKUPACYJNA. Wystarczy posłuchać Irakijczyków mieszkających w Polsce, którzy uszli przed tyranią znienawidzonego Saddama Husajna, albo poważnych analiz naszych arabistów.
Największą zasługą polskiego kontyngentu dla ludzkości byłoby znalezienie w piaskach pustyni wiarygodnego casus belli, z czym na razie nie mogą sobie poradzić Amerykanie. Jeśli i nam się nie uda, uzasadnienie uderzenia na Irak pozostanie ekstremalnym przykładem politycznej hipokryzji.