O jakiekolwiek kontrakty będzie dużo trudniej
Zapowiedź mającej nastąpić pod koniec roku NATO-izacji operacji irackiej wypada przyjąć z uczuciami mieszanymi.
Z jednej strony oznaczałoby to zmniejszenie fizycznej obecności polskich żołnierzy, chociaż najprawdopodobniej trzon kontyngentu nadal stanowiłyby te same państwa, co dzisiaj, a jedynie czapka dowodząca przeniosłaby się z USA pod Brukselę. Poza tym okrężną drogą, via NATO, poprawilibyśmy stosunki w Unii Europejskiej z Niemcami i Francją - chociaż twarda nicejska kość niezgody na razie wydaje się nie do ugryzienia.
Niestety, dla wątku gospodarczego jest to wiadomość jak najgorsza. Porażka Bumaru uświadomiła wszystkim liczącym na wyciągnięcie milionów z irackiej pustyni, że polskie firmy nie mają żadnych szans na samodzielne sięgnięcie po pieniądze amerykańskiego podatnika. Pozostaje podwykonawstwo i wchodzenie w konsorcja pod przewodem amerykańskim - przy czym USA na razie z założenia nie dopuszczają kooperantów z państw, które antysaddamowskiej koalicji rzucały kłody pod nogi. Natomiast pod firmą NATO natychmiast ożywią się wszyscy europejscy dekownicy! Taka Francja w żadnym wypadku nie podejmie obciążeń militarnych - jako że prezydent Charles de Gaulle wyprowadził ją już w roku 1966 ze struktur wojskowych sojuszu - za to koncerny francuskie poczują się uprawnione do ruszenia wielką falą po kontrakty. Podobny dualizm angażowania się w Iraku zastosują oczywiście Niemcy.
I tak kolejny raz potwierdzimy mistrzowskie opanowanie sztuki polityczno-gospodarczego niewykorzystywania ofiarności i sukcesów militarnych - co mamy zapisane w narodowych genach chyba od bitwy pod Grunwaldem...